Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Wigilie i różne myśli wokół

Zapewne każdy, patrząc na otaczające dziedzictwo, mógłby napisać właśnie o swojej rodzinie. I myślę, że byłoby to wspaniałe! Bo ile domów, tyle historii do opisania, a jeszcze więcej umacniania więzi i pamiętania o niezwykłych osobowościach. Wiem, że nie będę w tym temacie bardziej innowacyjna czy pomysłowa. Ale warto pisać, tym samym zachowując wszystkie najpiękniejsze momenty z codziennego i niecodziennego życia…
 
Wchodzę do Babci, mówiąc: „Na szczęście, na zdrowie z tą świętą Wigilią!" I wiem, że na pewno potem usłyszę: „Daj Boże, żebyśmy doczekali do następnej!" - zawsze mnie to wzrusza! Ileż nadziei, ale i zdania się na jakiś odgórny plan, w którym nie do końca to my decydujemy, czy będzie nam dane przeżyć kolejną. Jednak między jednym Bożym Narodzeniem a następnym czas gna niezbadanie. I zazwyczaj co roku bez zmian siadamy do wigilijnego stołu. Wiemy, że to ogromna radość spotkać się i wspólnie świętować, ale najczęściej nie myślimy, że kiedyś przy tym stole może zabraknąć kogoś najbliższego. Dlatego, jakby się tak zastanowić, to wielkie bogactwo witać się takimi słowami. Pamiętam jak jeszcze żył mój Dziadzio, jak tak byliśmy wszyscy razem, raczej nikt nie myślał, że szybko się to zmieni. Niestety życie jest nieprzewidywalne. Ta pierwsza Wigilia bez Niego była bardzo smutna. W zasadzie to nie wiedzieliśmy jak się zachować. Zresztą za każdym razem przy opłatku przynajmniej jedna osoba ma mokre oczy. To chyba rodzinne. Moja Mama opowiadała mi, że jeszcze gdy żył jej Dziadzio, czyli mój Pra, to on chyba najwięcej tych łez ronił, a był niewidomy. Taki był z niego wrażliwiec. 
 
Uwielbiam Wigilie w mojej rodzinie. Staramy się raczej, żeby rytuał był niezmienny. Czyli najpierw powitania, potem fragment Ewangelii i modlitwa, której zawsze przewodzi Babcia. Następnie standardowo odśpiewujemy Wśród nocnej ciszy, po czym dzielimy się opłatkiem. Widać tu hierarchię wiekową, bo zawsze Babcia najpierw dzieli się ze swoimi dziećmi, a dopiero dalej przechodzi do ich małżonków i wnucząt. Po życzeniach zasiadamy do stołu i w końcu możemy pałaszować tradycyjne dwanaście potraw, rozmawiając przy tym do woli. Zaczynamy od śledzika i to już chyba nasz zwyczaj, bo krąży przekonanie, że po nim wyostrza się apetyt na kolejne dania. Ale nie będę opowiadała o jedzeniu, chociaż nie powiem, jest pysznie. Jednak myślę, że najlepszym momentem jest nasze kolędowanie. Chyba jesteśmy całkiem muzykalną rodziną. Mój Dziadzio był przez całe życie organistą i to zawsze on siadał przy pianinie, akompaniując i wtórując reszcie. Zaś mój Wujek, czyli syn Dziadzia jest zawodowym pianistą. I bywało bardzo śmiesznie, gdy to on zaczynał grać i niestandardowo improwizował. Czasem Babcia z Dziadziem kiwali palcem - zawsze bronili tradycji. Super jest tak razem kolędować. Śpiewamy całą wiązankę i każdy próbuje jak może, najważniejsze żeby było od serca. Ekspertem od najdalszych zwrotek jest niezaprzeczalnie Babcia, a Ciocia zawsze dodaje jakieś ciekawe głosy. My, jako wnuczęta, również gramy na instrumentach, głównie na skrzypcach, więc gdy wszyscy się za nie bierzemy, potrafimy nieźle się na nich zagalopować - w pokoju jest wtedy naprawdę głośno i wesoło. To świetne chwile, bo na ogół jak się widzimy, to jednak zazwyczaj nie śpiewamy. Dawniej, gdy nie istniały jeszcze telewizory i komórki, wspólne śpiewanie  było najzwyczajniejszą czynnością. Wstawało się, a na ustach „Kiedy ranne wstają zorza", kołysało się dziecko – „Na Wojtusia z popielnika', obierało się kartofle, kisiło kapustę, a na ustach „Chwalcie łąki umajone". Teraz to już niestety rzadkość, a przecież takie to piękne! Melodie kolęd i całe historie, które się w nich przewijają, są bez wątpienia polskim bogactwem. 
 
Rodzinne święta przybierają niestety coraz częściej zakrzywiony obraz. Można myśleć, że to jedynie nadmuchana sprawa, najbardziej komercyjna, ale przecież jak bardzo potrzebna! Właściwie może dla takich świąt jesteśmy stworzeni, a może i tak będzie wyglądała wieczność? Być razem i się poznawać. Nie będzie innych zadań, każdy będzie musiał poznać każdego, bo nie będzie innego wyboru. Będzie na to cała wieczność! Może brzmi to dość nudno, ale kto wie, czy gdy już tam będziemy, to słowo nuda będzie w ogóle istniało? To chyba najbardziej fascynująca sprawa świata – że w święta Niebo jest już bardzo blisko. Wreszcie mamy czas dla siebie. Gadamy i się poznajemy. A na dodatek chwalimy Boga, bo przecież w każdej kolędzie Chwała na wysokości. Takie święta to lekarstwo na krzywdy, które niesie świat. Głównie na straszliwą izolację, która wpędza nas w indywidualno-samotnicze, wręcz pustelnicze klimaty. Wszelka odrębność, niezależność,  jest postawiona na najwyższym piedestale. Pomysły bezosobowych korporacji, pomysły szybkiego życia, a szczególnie tego internetowego, w którym mamy mało bezpośredniego kontaktu ze sobą, to właśnie te krzywdy. I ten świat nas wciąga. Każdego dnia słyszymy, że ktoś nie ma na coś czasu, że nie ma dla nas pięciu minut na rozmowę. Czy rzeczywiście mamy o wiele więcej obowiązków i zadań od naszych dziadków?
 
Zatem, gdy przychodzą święta, wreszcie mamy czas. Zostaliśmy stworzeni, żeby być z sobą. I nie ma nic bardziej fascynującego niż odkrycie, kim jest ktoś drugi. Właśnie w święta możemy prowadzić długie rozmowy i odkrywać: dlaczego moja Babcia zakochała się w Dziadziu? Czy mój Tato był łobuzem i skąd wzięła się pasja fotograficzna mojego wujka? Wszyscy jesteśmy fascynujący. Nie tylko jakieś wybitne jednostki. Wszyscy. Zostaliśmy stworzeni na wzór Pana Boga, jak wierzę, więc jakże mogłoby być inaczej? Jesteśmy tak różni, że życie to za mało, żeby się poznać. I myślę sobie, że to właśnie bogactwo tych świąt. Że nieważne są nasze osiągnięcia, stopnie tytułowe, kieszeń. Każdy jest potrzebny, dlatego właśnie budowanie relacji, a dalej miłość liczą się najbardziej. 
 
Kimś, kto zawsze pragnął kultywowania tradycji, był mój świętej pamięci Dziadzio. To osoba, o której mogłabym napisać zbiór opowiadań, albo przynajmniej oddzielny esej. Postać zupełnie wyjątkowa, wciąż bardzo żywa w mojej pamięci. Jak często słyszy się, że nie ma już prawdziwych dżentelmenów. Brakuje ich, gdy nie ustąpią ciężarnej miejsca w tramwaju, nie przywitają kobiety, nie przepuszczą w drzwiach. Na taki stan rzeczy wpływa wiele czynników, lecz jak wielka to szkoda! Gdy zastanawiam się nad tymi kwestiami, przed oczami pojawia mi się obraz niewidomego Al Pacino z „Zapachu kobiety", magnetycznie prowadzącego kobietę w tangu. Albo Kabaret Starszych Panów. Albo mój Dziadzio. Tak, on to potrafił zadbać o rodzinę, o kwiaty dla Babci, o świeże jagody z lasu, konwalie dla wnuczek. Jednym słowem, był szarmancki, pomysłowy, pracowity, wierny. Eugeniusz Szopa, bo tak było mu na imię, miał piękny głos. Był tenorem, o bardzo ciepłej i delikatnej barwie. Niekształcony wcześniej, już w wieku 16 lat zaczął swoją posługę organistowską, co było prawdziwym objawieniem talentu. Wiele razy słyszałam, że ludziom ten głos naprawdę się podobał. Wszyscy wiedzieli, że to dar Boży, bo codziennie rozbrzmiewał z kościoła na miasto, dochodził do mieszkań, nawet do naszego, oddalonego o dobry kilometr. Widziałam, z jakim zaangażowaniem prowadził chór parafialny, jak wreszcie zostawiał też miejsce dla młodych w Kościele. Byłam dumna, mając takiego Dziadka. To z nim, zaczynałam myśleć o muzyce. To właśnie w naszym barokowym, drewnianym kościołku w Tomaszowie Lubelskim, miałam swoje pierwsze występy, śpiewając psalmy i pieśni z Dziadziem. To od Niego dostałam swoje pierwsze w życiu skrzypce, które są teraz najpiękniejszą pamiątką po Nim. Potem stworzyliśmy zgrany duet, co sobotę grając razem na ślubach w naszym mieście. Z jednej strony, Dziadek był człowiekiem niesamowicie towarzyskim, potrafił świetnie żartować i gawędzić. Z drugiej zaś, kochał ciszę, las, łowienie ryb, był bardzo skryty. Trzeba zaznaczyć, że ludzie Jego pokolenia, to przede wszystkim ludzie pracy. Wstawali, by od świtu pracować, czynić dobro, niezależnie, czy to na polu, czy w sklepie, czy w domu – zaś w nocy, padając ze znużenia, byli pewni, że dzień wykorzystali do końca. Te obserwacje to największe bogactwa, jakie mogły po Dziadziu zostać. Zmarł szybko, mając 65 lat. Pamiętam, jak widziałam Go ostatni raz przed Pielgrzymką wakacyjną na Jasną Górę. Miałam wtedy ślicznego, fioletowego kwiatka we włosach, i taką mnie widział po raz ostatni. Dziadzio był wtedy poważnie chory. Chciałam nieść intencje o zdrowie dla Niego. Jednak w ciągu drugiego dnia złapało mnie okropne zatrucie, tym samym z przygodami na pogotowiu, musiałam wrócić szybko do domu. Jak się okazało, wróciłam nie bez powodu, gdyż następnego dnia z rana, dowiedzieliśmy się o wylewie Dziadzia, kilka godzin potem o zgonie. Był to najwspanialszy skarb mojego dzieciństwa, a jego śmierć spowodowała jeszcze większe zjednanie w naszej rodzinie, jeszcze więcej miłości.
 
Autorka: Agata Wikalińska 2015r.
Data opublikowania: 13.02.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko