Przejdź do głównej treści

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Meble siedmiu domów

Moje dziedzictwo kojarzy mi się z ciężarem. Solidnym drewnem, grubymi podstawami, wieloma częściami, stabilnością i surowymi dekoracjami. Takie właśnie są meble po moich pradziadkach. A to będzie historia, jak zestaw dwóch kredensów, stołu z krzesłami i szafy odwiedził 7 domów. Niestety nie udało mi się poznać pradziadków, ale dzięki mojej mamie często o nich słyszę. Prababcia opowiadała mamie różne historie i między innymi tę o meblach, z którymi mieszkamy do dziś.

Wszystko zaczęło się od mojej prababci Józefy, która pochodziła z małej, biednej wsi w zaborze rosyjskim na Kujawach. Miała dwóch starszych braci, którzy przed I wojną światową zdecydowali się wyjechać do Stanów Zjednoczonych szukać pracy. Podobnie jak kilkaset tysięcy Polaków z terenu Wielkopolski rodzeństwo wyprowadziło się do miasta Detroit. Od XIX wieku miejsce to było ogromnym skupiskiem polskich imigrantów i w tamtejszych fabrykach stanowili oni 80 procent wszystkich pracowników. Babcia Józefa była wtedy jeszcze nastolatką, jednak później również zaczęła pracę w fabryce cygar. Razem mieszkali tam kilkanaście lat.

W tym czasie mój pradziadek Aleksander wychowywał się w bogatej rodzinie, prowadzącej gospodarstwo w zaborze niemieckim. Jednak jedyne czego nie chciał robić w życiu to pracować na roli. Pewnego dnia uciekł z domu. Włóczył się po świecie, pracując dorywczo w różnych miejscach. Dziadek podobno był niezwykle przystojny, dobrze zbudowany i szybko się uczył, więc często udawało mu się złapać dobre stanowisko. W taki sposób trafił na statek do Stanów Zjednoczonych (co ciekawe nauczył się tam języka węgierskiego od kolegi) i później do Detroit. Niestety nie znam szczegółów poznania się moich pradziadków, ale to tam właśnie wzięli ślub i urodziło im się pierwsze dziecko. Żyło im się bardzo dobrze i angażowali się w życie tamtejszej społeczności. Babcia Józefa nigdy nie chciała wyjeżdżać z Detroit, jednak po odzyskaniu przez Polskę niepodległości dziadek Aleksander bardzo marzył o zobaczeniu wolnej ojczyzny.

Za pieniądze z Ameryki kupili gospodarstwo i szynk we wsi Sieroszewice, koło Ostrowa Wielkopolskiego (1). Żyli z prowadzenia karczmy, organizując wesela i przyjęcia. Babcia była bardzo przedsiębiorcza i kierowała całością, a dziadek zajmował się zaopatrzeniem i prowadzaniem zabaw. Byli bardzo lubiani we wsi i nierzadko pomagali finansowo swoim znajomym. Z dobrze prowadzonego biznesu udało im się kupić dwie kamienice w Ostrowie Wielkopolskim, w których wynajmowali mieszkania. Właśnie w tym czasie babcia zamówiła wykonanie mebli do domu. Dębowe, solidne, zdobione meble do jadalni oraz sypialni. Duży stół, z możliwością rozłożenia. Ma zaokrąglone rogi i fikuśnie zakręcone nogi. Do niego krzesła (aktualnie zostało ich 5) z skórzanymi obiciami wypchanymi słomą. Oparcia zdobione wyrzeźbionym ornamentem roślinnym. Do tego dwa kredensy. Większy, naprawdę ogromny ze zdejmowaną nadstawką i kryształowymi szybkami w drzwiczkach. Mniejszy, choć dalej ciężki, zakończony falką. Podobnie jak krzesła, oba są zdobione roślinnymi ornamentami. Drzwi szafek zamyka się pięknymi, metalowymi kluczami. Do sypialni było łóżko, dwie szafki i duża szafa, jednak nie wszystkie z tych rzeczy zostały do tej pory.

Ważna dla mnie cecha tych mebli łączy się z mniej przyjemną historią. W 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Początkowo moi dziadkowie byli dobrze traktowani przez okupantów, ponieważ posiadali paszporty amerykańskie. Jednak sytuacja się zmieniła, gdy Stany Zjednoczone w 1941 roku przystąpiły do ogólnoświatowego konfliktu. Wysiedlono ich z domu, zabrano majątek, a ich miejsce zajął niemiecki gospodarz. Dziadkowie musieli wyprowadzić się poza wieś do małej chatki, którą babcia Józefa nazywała w opowieściach glinianką. Gdy mama dopytywała ją o to miejsce podobno nigdy nie chciała dużo opowiadać. Prawdopodobnie był to najcięższy okres jej życia, do którego czuła wstręt. Dodatkowo mieli już wtedy trójkę dzieci. Zostali pozbawieni swoich rzeczy, dziadek i synowie wzięci do prac przymusowych, a za ich oknami przechodził front. Tutaj zaczyna się również dzieciństwo mojej babci Irenki, która przez pierwsze lata życia była chowana w skrytce za szafą, na wypadek, gdyby do domu mieli się dostać Rosjanie. Na szczęście, babcia Józefa była zawsze przygotowana i przewidziała wcześniej, że mogą stracić dom. Dlatego wszystkie meble podpisali swoim nazwiskiem i jeszcze przed wkroczeniem okupantów oddali je na przechowanie do sąsiada Niemca. Mniejsze przedmioty zakopali w polu. Po zakończeniu wojny odzyskali dom, meble i kamienice. Najstarszy syn zmarł prawdopodobnie z powodu choroby. Drugi więc przejął gospodarstwo w Sieroszewicach, a dziadkowie z moją babcią Ireną przeprowadzili się do kamienicy w Ostrowie Wielkopolskim. Zabrali ze sobą meble, na których podpisy, jako świadectwo historii zostały do dziś.

Ostrów Wielkopolski był dopiero drugim domem dla stołu, dwóch kredensów i szafy. Z powodu zmiany ustroju i nacjonalizacji gospodarki babcia nie mogła być już właścicielką kamienicy. Natomiast mieszkali w niej i administrowali pozostałe mieszkania. Wtedy też już moja babcia Irenka poznała swojego ukochanego – dziadka Mariana. Wzięli ślub i właśnie w Ostrowie Wielkopolskim urodziła się moja ciocia, siostra mamy. Gdy rodzina się powiększyła, a dziadek Marian dostał pracę w Poznaniu postanowili kupić tam działkę i rodzinnymi siłami zbudować dom. Stoi on do dzisiaj. Pierwotnie stał tylko ten dom, a wokół rosły łąki, natomiast obecnie otacza go już całe osiedle podobnych. Jak już wspomniałam meble są naprawdę solidne i ciężkie, więc przeprowadzka z nimi do Poznania była wyzwaniem. Do wniesienia największego kredensu zatrudniono paru mężczyzn i za pomocą pasów wciągano go przez taras na pierwszym piętrze. Niewiele później urodziła się moja mama – największa miłośniczka rodzinnych mebli.

W latach 70-tych przyszła moda na „meble na wysoki połysk”. Domem gospodarowali już wtedy moi dziadkowie Irena i Marian, którzy idąc za duchem PRL-owskiej mody zakupili nowe zestawy mebli, a te przedwojenne wylądowały w piwnicy. Z takiej zmiany bardzo niezadowolona była moja mama, która uwielbiała bawić się między zdobnymi nogami stołu. A także, czuła się bardzo przywiązana do opowieści prababci Józefy. Część mebli została więc przeniesiona do jej pokoju i tak wielki stół jadalniany zamienił się w biurko do szkolnej nauki. Około roku 1982 poznała na studiach mojego tatę i razem postanowili wynieść się z Poznania, oczywiście zabierając ze sobą meble.

Rodzice ulokowali dwa ogromne kredensy i stół z krzesłami w malutkim mieszkaniu w Pile. W tamtym czasie oboje kończyli swoje studia, ciężko pracowali i byli szczęśliwymi  nowożeńcami. Prawdopodobnie były to ich jedyne meble w tamtym okresie i uczestniczyły w imprezach studenckich. Ciekawe więc, jak zmieniały swoją użyteczność przez lata. Piła była ich czwartym domem. Następnie razem z rodzicami trafiły do Gdańska, co również łączyło się z przeprowadzkowym wyzwaniem, ponieważ mieszkanie w bloku z „wielkiej płyty” mieściło się na czwartym piętrze bez windy. Wielkie kredensy, których nie sposób rozłożyć, były więc wnoszone po stromych schodach do swojego prawowitego miejsca – jadalni.

W Gdańsku najpierw urodził się mój brat, a parę lat później ja. Stół stał się więc miejscem naszego wychowywania. Uczyliśmy się przy nim siadać, jeść, kleić plastelinowe ludziki i odrabiać prace domowe. W kredensach od kiedy pamiętam stały najładniejsze zastawy. Oczywiście te najdroższe schowane „po poznańsku” w szafkach, a te użytkowe za kryształowymi szybkami. Krzesła natomiast lekko ucierpiały, gdy nasze małe rączki odkryły wychodzącą z obić słomę. Nie był to jednak koniec przeprowadzek, ponieważ w 2006 roku padła decyzja o zamieszkaniu w Warszawie. Pomimo tylu lat dalej pamiętam, jak stałam z bratem pod blokiem, trzymając go za rękę i w przerażeniu patrzyłam na znoszone z czwartego piętra dwa kredensy, stół i krzesła. Następnie przejechały swoją najdłuższą trasę 400 kilometrów i wylądowały w jadalni wawerskiego domu, w którym stoją do dziś, zachwycając gości swoją solidnością.

I tu prawie by się historia skończyła, jednak jak wspominałam wcześniej, oprócz zestawu jadalnianego zakupione były również meble do sypialni. Niestety część przedmiotów została sprzedana, oddana lub zagubiona. Jednak w zeszłym roku, przy smutnej okoliczności śmierci babci Ireny, w piwnicy jej poznańskiego mieszkania mój kuzyn znalazł szafę. Jedyna chyba z tego zestawu ma możliwość rozłożenia na części i właśnie w formie kilku desek, drzwi i podstaw przywiózł mi ją do Krakowa. Pisząc więc niniejszą opowieść, co chwilę spoglądam na piękną, prostą, dębową szafę. Również ona została podpisana przez moich pradziadków.

Dziedzictwo ma wiele znaczeń i kryje się w różnych przedmiotach, miejscach, zwyczajach. Dla mnie niezwykle istotne jest to, co przyjmuję od rodziny. Historie, pochodzenie, pamiątki. Budują we mnie poczucie przynależności do przodków i miejsc  mimo, że ich nie poznałam. Opisywane przeze mnie meble towarzyszą mi całe dotychczasowe życie i traktuję je jako rodzinny dobytek oraz ślad historii. Dodatkowo są ciekawymi przedmiotami, które przez około 100 lat zdobywały nowe znaczenia. Początkowo były wyznacznikiem majętności moich pradziadków, śladem historycznych wydarzeń, później praktycznymi przedmiotami codziennego użytku, staromodnym antykami, dekoracją nastoletniego pokoju, dziedzictwem wyniesionym z domu, przeprowadzkowym wyzwaniem i dla mnie niezwykłą pamiątką po dziadkach. Mama kończąc opowieść rodzinnych mebli dodała – „i czekają na kolejny dom”.

(1) Szynk – „jako fonetyczny zapis germanizmu die Schenke (‘karczma, oberża, sklep, w którym sprzedają wódkę, piwo do wypicia na miejscu i zabrania do domów’” na podstawie https://obcyjezykpolski.pl/wyszynk/; słowa tego użyła moja mama pochodząca z Poznania, więc prawdopodobnie słowo to funkcjonuje również na terenie wielkopolski, lub używała go moja prababcia.

Autorka: Julia Jewszel, 2024 r.