Przejdź do głównej treści

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Życia pod cynową pokrywą

Jako ludzie, żyjący w coraz płynniejszym świecie, mamy – jak mi się wydaje – tendencję do zapominania o elementach, które jeszcze dla naszych wcale nie tak odległych przodków, stanowiły bazę materialną nieodzownej duchowości dnia codziennego. Były to, i w pewnej mierze wciąż są, przedmioty, stanowiące coś na kształt metafizycznej kotwicy, pozwalającej orientować się w codzienności. Niezależnie od tego czy historia, znaczenie lub nawet substancja tychże obiektów były w pełni znane, oddziaływały one na ludzi z nimi związanych, a przez to pośrednio i na nas – ich potomków. Czasami w znacznie większym stopniu niż bylibyśmy w stanie przypuszczać.

Desygnatem, spełniającym mgliste wyznaczniki pojęcia, zarysowanego w poprzednim akapicie, w historii mojej rodziny jest stary, pochodzący zapewne z początku XX w., niemiecki kufel ze zdobioną cynową pokrywą. To noszące znamiona kiczu naczynie, choć eksponowane na dobrze widocznej półce kuchennej w wielopokoleniowym domu, nigdy nie wzbudziło mojego głębszego zainteresowania. Z perspektywy dziecka wychowanego w XXI w. ono po prostu tam było, od zawsze.

Dopiero niedawno, szukając rekwizytów do sesji Role Playing Game ze znajomymi, zwróciłem uwagę na około półlitrowy, zdobiony scenkami łowieckimi i słowami niemieckiej rymowanki, kufel z pokrywą. Po bliższych oględzinach odczytałem napisany dużymi i nieco koślawymi literami wierszyk:

Keinen Tropfen im Becher mehr

Und der Beutel schlaff und leer.

Powyższy dystych, jak dowiedziałem się w wyniku późniejszych poszukiwań, stanowi początek wiersza Rudolfa Baumbacha, XIX w. niemieckiego poety, który w 1878 roku opublikował wiersz „Die Lindenwirtin” (niem. Gospodyni z Lipy). O wierszu tym można by wiele powiedzieć, łącznie tym, że zyskał nowe życie w powstających po ponad stu latach po śmierci autora, niemieckich szlagierach, jednak nie to stanowi o jego istotności dla dziedzictwa mojej rodziny. To czekało mnie nie na zewnętrznych ściankach kufla, lecz w jego wnętrzu.

Kiedy otworzyłem cynową pokrywkę, zobaczyłem, że kufel jest do połowy wypełniony krótkimi, plastikowymi opaskami w różnych, dziś już wyblakłych, lecz kiedyś zdecydowanie jaskrawych kolorach, których część miała na sobie niewielkie, dawno zaschnięte kropelki krwi. Zaciekawiony tym odkryciem zacząłem bliżej przyglądać się znalezisku, w wyniku czego odkryłem, że są to etykietki, nadawane noworodkom na szpitalnych oddziałach położniczych, których przeznaczeniem jest odróżnienie od siebie nowo narodzonych ludzi, od innych – na tym etapie życia wielce do siebie podobnych – pobratymców. W zbiorze kolorowych identyfikatorów odnalazłem daty urodzenia mojego dziadka, jego dwóch braci, mojego ojca, wujka oraz mojego brata i moją własną. Zaskoczony i jeszcze bardziej zaciekawionym niecodzienną zwartością kufla, na który przez ponad 20 lat mojego życia nigdy nie zwróciłem większej uwagi, musiałem zgłosić się z prośbą o wyjaśnienia do kogoś, kto będzie wiedział więcej na ten temat. Naturalnym wyborem była moja mama.

Ta, choć pierwotnie zbita z tropu nieoczekiwanym pytaniem dotyczącym starego kufla, szybko jednak zrozumiała, o co mi chodzi, a nawet zdradziła pewne oznaki zadowolenia z faktu, że kwestia ta wzbudza moje zainteresowanie. Dowiedziałem się wtedy, że aby zrozumieć czemu wewnątrz kufla znalazłem pamiątki po narodzinach własnych oraz członków mojej rodziny, muszę wpierw poznać historię, która stoi za samym kuflem.

Miał on wpaść w ręce mojego pradziadka Stanisława w okresie, kiedy Europa tkwiła jeszcze spowita morkami II wojny światowej, w iście godnych czasu okolicznościach. Stanisław, jak niezbyt dokładnie wiedziałem z opowieści rodzinnych, został za czasów okupacji niemieckiej wysłany do przymusowej pracy w III Rzeszy. Czym się zajmował ani w jakich częściach ówczesnych Niemiec przebywał – nie jest wiadome nikomu. Mój pradziad przez swoje pozostałe ponad 60 lat życia, nigdy nie zechciał o tym opowiedzieć, a członkowie najbliższej rodziny dali spokój pytaniom po kilku ostrożnych próbach, spośród których każda spotykała się jedynie z głuchym milczeniem. Jedyny skrawek historii, który udało się zdobyć mojej prababce, wiąże się właśnie z kuflem na piwo z cynową pokrywą, z którym w ręku pradziadek wszedł do domu raz po powrocie. Z właśnie tym naczyniem wiązał się z jedynym fragmentem odysei zesłańca, o którym mówił stosunkowo otwarcie i – jak sobie wyobrażam – nawet z niewyraźnym uśmiechem na ustach.

Pewnego wieczoru w trakcie swojego powrotu do Polski, kiedy Stanisław szedł szosą, łączącą ze sobą dwie nieodległe niemiecki wsie, usłyszał nagle w biegnącym wzdłuż drogi jarze łamanie gałęzi i plask kopanego butem błota. Choć pierwotny instynkt człowieka, który przeżył wojenną zawieruchę, niemal natychmiastowo nakazał mu zejść z drogi i schować się w polach, już szybki rzut oka na przeciwną względem jaru stronę drogi uświadomił mu bezsensowność takiego zachowania. Po jego lewej znajdowały się jedynie szerokie pastwiska, na które okoliczni gospodarze zapewne wypasali swoje krowy (zanim jeszcze odebrała im je wojna i przechodzące wojska), nieoferujące żadnego schronienia, nawet w już mocno zachodzącym słońcu. Zanim w głowie mojego pradziadka zdążyła zrodzić się następna myśl, z jaru po prawej, tuż przed twarzą mojego przodka, wyłonił się rosły mężczyzna w rozchełstanym pikowanym waciaku (tzw. tiełogriejce), stanowiącym nieodzowny element umundurowania czerwonoarmisty. Żołnierz stanął bokiem do Stanisława, spojrzał z trudem na unoszący się nad polami zachód słońca, po czym powoli obrócił wzrok na wędrowca. Dziadek Staszek nie potrafił wymówić ani słowa w języku rosyjskim, a czerwonoarmista też nie zdawał się palić do rozmowy, wobec czego cała uwaga pradziadka skupiła się na koślawo przewieszonym przez bliższe ramię żołnierza karabinie, najprawdopodobniej SWT-38 lub -40, po który mężczyzna zaczął chwiejnie sięgać – a tak przynajmniej zdawało się mojemu pradziadkowi.

Kiedy gotował się już do skoku i desperackiej próby wytrącenia karabinu z rąk adwersarza celem walki o życie, niespodziewanie zobaczył, że sięgająca w stronę karabinu dłoń, wcale nie jest pusta, co więcej wcale nie sięga po karabin, lecz podaje mu brudny, około półlitrowy kufel na piwo z cynową pokrywą. Zdezorientowany pradziadek wziął kufel z rąk czerwonoarmisty, zapewne z myślą, iż ten chce się z nim napić, lecz już w pierwszej chwili odczuł, że kufel jest pusty, co dalej potwierdził, podnosząc pokrywę i zaglądając do środka. Druga myśl mojego przodka była jeszcze gorsza. Przeklinając swoją głupotę, pomyślał, że żołnierz – teraz już z wolnymi rękoma – bez trudu ściągnie z ramienia karabin i zastrzeli go na miejscu. Tym większe było jego zdziwienie, kiedy zobaczył, że nieznajomy bez słowa zaczął iść, a raczej zataczać się, w kierunku pobliskiej wioski.

To moja prababka Andzia, zapoczątkowała praktykę przechowywania w tym kuflu identyfikatorów położniczych wszystkich potomków mojego pradziadka Stanisława. Nigdy nikt nie wpadł na pomysł, żeby użyć kufla zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem, do picia. Tak jakby była to forma niemożliwego do pomyślenia i świętokradztwa, bluźnierstwa.

Nie wiem, czy Andzia kiedykolwiek zastanawiała się głębiej nad zwyczajem, który zapoczątkowała. Wydaje mi się, że nie. Uważam jednak, że chciała w ten sposób jakoś zaznaczyć związek trwania naszej rodziny z tym właśnie kuflem, który być może zadecydował o tym, że jestem tu teraz i mogę napisać niniejsze zdanie. Stał się on dla mnie swego rodzaju symbolem „efektu motyla”, przypominając mi, że czasami drobne rzeczy, mogą nieść za sobą wielkie konsekwencje. Bo co by było gdyby w ręku tego żołnierza nie znajdował się około półlitrowy kufel z cynową pokrywą tamtego wieczoru na szosie łączącej ze sobą dwie niemieckie wioski?

Autor: Kormoran 2024 r.