Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Północno-wschodnia strona Dzikiego Zachodu i historia pewnych zeszytów

Dziwna rzecz zdarzyła się zeszłego lata. Kolejny upalny dzień. Pomagałam mamie robić porządki. Tak w moje ręce trafiły jej stare, szkolne zeszyty. Miały nietypowe, surowe wręcz okładki, tak bardzo różniące się od tych współczesnych. W większości szare, brunatno-brązowe, czasami zdarzyły się i brudno-białe z motywem florystycznym. Inne przedstawiały rysunki różnych budowli architektonicznych np. kamieniczki na Starym Rynku w Poznaniu. Na kilku zeszytach widniała dumna postać Kazimierza Pułaskiego. „Jednego z najwybitniejszych uczestników patriotycznej konfederacji barskiej (1768), dowódcy legionu walczącego o niepodległość Stanów Zjednoczonych, bohatera narodu polskiego i amerykańskiego" – jak wieścił napis na brulionach, które wyprodukowano we Wrocławskich Zakładach Wyrobów Papierowych.

Po przejrzeniu reszty zauważyłam, że moja mama posiadała również kajety z Gdańskich i Poznańskich Zakładów Papierniczych. Co ciekawe nie udało mi się znaleźć zeszytów z naszego miasta. A przecież w Szczecinie znajdowała się jedna z największych i popularniejszych w PRL-u Papierni „Skolwin".

Po przejrzeniu uważnie okładek, odważyłam się zajrzeć do tych brulionów. W nich znalazłam treści z przedmiotów szkolnych: matematyki, biologii, fizyki, języka polskiego, religii itp. Każdy zeszyt opowiadał osobną lekcję historii, o tym jak wyglądała edukacja z przełomu lat 70. i 80. Pierwszym ważnym dla mnie skarbem były znalezione w zeszycie z matematyki tabele wzorów matematycznych. Prawie niezniszczone. Śmiało mogłam je porównać ze współczesnymi wzorami. Najbardziej zainteresowała mnie kwestia nadziei matematycznej. Obecnie przedstawia się ją jako wartość oczekiwaną, którą możemy skojarzyć ze znaną nam wszystkim średnią arytmetyczną. Jeszcze ciekawiej przedstawiały się zeszyty z fizyki oraz biologii, które zawstydzały współczesny system nauczania – poziomem, jaki prezentowały.

Najcenniejszym okazał się dla mnie brulion zatytułowany „Zeszyt do wypracowań z języka polskiego" autorstwa mojej mamy. Z dwóch powodów. Pierwszy, ten mniej istotny, to jakie tematy wypracowań zadawali nauczyciele w okresie PRL-u . Podam tu tylko tytuły niektórych z nich: „Twój głos w dyskusji nad funkcją teatru (również teatru telewizji) we współczesnym społeczeństwie"; „Jakie problemy współczesnego świata oraz dążenia i niepokoje człowieka znalazły wyraz w znanych Ci utworach powojennych literatury polskiej i obcej?"; „W oparciu o poznane dzieła literatury współczesnej uzasadnij potrzebę ludzkiej solidarności i osobistego zaangażowania człowieka w walce ze złem", czy „Odbicie niepokojów człowieka współczesnego w świetle Dżumy Alberta Camusa i polskiej literatury o czasach pogardy". Przyznaję, że bardzo mnie to poruszyło. Sama chciałabym pisać takie wypracowania podczas mojej szkolnej przeprawy, zamiast ciągle myśleć o marzeniach sennych Izabelli z „Lalki" Bolesława Prusa.

Jednak znalazłam bardziej ekscytujący typ wypracowań. Były nimi recenzje sztuk teatralnych, na które chodzili uczniowie w tamtym okresie. Bardziej przypominały one jednak raporty, obfitujące w wiele szczegółów, w tym dokładne opisy scenografii czy przedstawienie całej obsady występującej w sztuce. Zawierały również pikantne szczegóły powstawania spektaklu, które pewnie wynikały ze spotkań z twórcami. I tak z notatek mogłam wyczytać, że w Teatrze Polskim wystawiano sztukę „Dwór nad Narwią" Jarosława Marka Rymkiewicza:

„(…) której wadą było nieprawidłowe przyznanie roli. Reżyser sam przyznał, że ze względu na życzenie aktorki dał jej rolę. Aktorka, która grała rolę Marylki jest kobietą starszą, a wybrała sobie rolę, którą powinna odegrać młoda kobieta".

Cóż, nic dodać, nic ująć. Reżyser popełnił błąd przyznając się do błędu, co moja mama sprytnie podchwyciła w swojej pracy. Czasami jednak artyści potrafili zaczarować szkolną publikę. Tak było w przypadku spektaklu „Mieszczanin szlachcicem" wystawianego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Na potwierdzenie przytaczam kilka cytatów:

„Tadeusz Zapaśnik odtwórca głównej roli dzięki osobistemu urokowi i wspaniałej grze stworzył moim zdaniem niepowtarzalną kreację, jest zabawny, szalenie miły. (…) Bardzo podobały mi się zbiorowe występy baletu i chóru. Nadawało to frywolnej, groteskowej całości pewną nutę powagi i trzeźwości. (…) Na szczególne słowa uznania zasługuje pani scenograf, która wspaniale i zabawnie przygotowała stroje aktorów. Pełno tam jest koronek, frędzelków, co już wizualnie zmusza widza do uśmiechu i dobrego samopoczucia. (…) Sądzę, iż podobne pochlebne zdanie o aktorach świetnie kreujących swoje postacie jak i o pracy ludzi niewidocznych z tej strony kulis tj. reżysera i scenografa mają moje koleżanki oglądające tą sztukę."

Mogłabym w nieskończoność cytować i pokazywać przykłady z zeszytów szkolnych. Albo już i zakończyć, uzasadniając tym przykładem moje dziedzictwo. Pokazując, że poczuwam się do jego pielęgnowania. Tylko jakby czegoś tu brakuje. Przed czymś uciekam. Próbuję zatuszować mój stosunek do dziedzictwa, które od zawsze stanowiło dla mnie problem. Do tego dochodziło poczucie tożsamości, które silnie z nim wiązałam. Miałam i zapewne nadal mam z tym poważny problem. Jestem drugim pokoleniem mieszkającym na Ziemiach Odzyskanych, ściślej w Szczecinie. Losy moich przodków są tak poplątane, poprzerywane i niejasne, że ciężko jest mi się do nich odwołać. Sprawę utrudnia też fakt, że wszyscy moi dziadkowie pochodzą z różnych obszarów przedwojennej Polski (tereny dzisiejszej Ukrainy oraz Litwy, Tarnów, Łódź) i zostali zmuszeni do przyjazdu na „Dziki Zachód" jak sami nazywali bądź nazywają te tereny. Dlatego z ich opowieści często wyłania się tęsknota za porzuconymi ziemiami lat dzieciństwa. Pomimo zainteresowania, jakie żywię do ich życia przed Szczecinem, nie czuję, żeby to było takie moje prawdziwe dziedzictwo. Mogę mieć sentyment dla Lwowa czy Wilna. Śpiewać lwowskie piosenki i kultywować pamięć wileńskich potraw, ale to jakby nie w pełni moje – muszę szczerze przyznać. To dlatego, że w tym względzie dziedzictwem jest dla mnie pamięć o terenach moich bliskich i ich historii, które tam przeżyli. Łączy to się z przeszłością, ale już w żaden sposób z teraźniejszością. Wspomnienia, wydarzenia ważne dla nich, w mniejszy sposób dla mnie, a obawiam się, że i w żaden sposób nieistotne dla przyszłych pokoleń w mojej rodzinie.

Dziedzictwo mojego miasta także jest kwestią kłopotliwą. Zaczynając od skali mikro kończąc na makro. W szkole podstawowej większą wagę przykładano do historii Lwowa niż mojego rodzinnego miasta. Uczono nas bohaterstwa Orląt Lwowskich. Całej zjawiskowej i bogatej kultury z tamtych terenów – pieśni, tańców, sposobu ubierania się. Prawie nie wspominano o śladach pozostawionych przez Niemców np. cmentarzu, pomnikach czy bunkrach, które i tak uległy już znacznym zniszczeniom w mojej dzielnicy. Pewnie z racji tego, że moja północno-wschodnia dzielnica stolicy Pomorza Zachodniego jest w większości zasiedlona przez przesiedleńców. Właśnie z tamtych terenów. Trudno się dziwić. Szczecin kiedyś był Stettinem, co przez cały okres PRL-u próbowano zatuszować i zburzyć w świadomości mieszkańców. Dopiero w wolnej Polsce zaczęto mówić o niemieckiej historii Zachodnich Ziem Odzyskanych i to z pewnymi obawami. Czas jednak zrobił swoje. Dużo pozmieniał. Nie dane jest mi pamiętać o przeszłości mojego miasta z okresu przedwojennego czy chociażby z PRL-u. Mogę ją jedynie porównać z teraźniejszym obrazem Szczecina poprzez stare fotografie czy wspomnienia mieszkańców. Dziedzictwa mojego miasta dopiero się uczę i szukam.

Może chociaż miejsce – mój dom rodzinny, umiejscowiony niedaleko przepięknych mieszanych lasów posadzonych jeszcze za Niemca, byłby dla mnie dziedzictwem? Spędziłam w nim przecież większość swojego życia. Ukochałam i wiążę z nim wiele wspomnień. Mieszka w nim moja rodzina, obok przyjaciele i znajomi. Niestety, również, tu czyha na mnie pułapka. Dom jest dla mnie wszędzie tam, gdzie przebywa obecnie moja rodzina i mimo, że bardzo go kocham nie pojmuję go jako dziedzictwa. Zresztą zbudowany został przez Niemców, a moja rodzina po prostu z przymusu danego czasu oswoiła go i w nim zamieszkała. Historia przesiedleń pokazuje mi również, że nie warto czasami zbyt bardzo przywiązywać się do miejsca zamieszkania. Wczoraj tam, dzisiaj tu…

Pewnie każdy się zastanawia co z tym wspólnego mają zeszyty? Myślę, że one coś we mnie zmieniły. Jak pomyślałam o moim dziedzictwie to właśnie one się pierwsze pojawiły i wyjść z głowy nie chciały! Uświadomiły mi, że może nie powinnam wpadać w pułapkę szukania na siłę przynależności. Korzeni, których jeszcze nie widzę, bo dopiero się tworzą. Wiem, ktoś mógłby mi zarzucić hipokryzję. Te zeszyty przecież nie są twoje. Nawet własnego domu rodzinnego nie uznajesz za swoje pełnoprawne dziedzictwo! Tak to prawda. Jednak te pożółkłe papierzyska wywołały we mnie emocje. Znalazłam tam coś, co mogło mieć wpływ na moje wychowanie, ukształtowanie. Zainteresowały mnie. Skłoniły do poszukiwań. Zaczęłam tworzyć o nich własne opowieści. Porównywać do teraźniejszości. Zapragnęłam ochronić i przekazać dalej. Nie wiem, czy właśnie, o to nie chodzi w pojmowaniu osobistego, własnego dziedzictwa. Budowania czegoś wielkiego z małych elementów…

Autor anonimowy 2016 r.