Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

W szkle zaklęte dziedzictwo

Długo zastanawiałam się nad tematem tej pracy. Bo co to właściwie jest "moje dziedzictwo"? Powinno być to coś, co jest w mojej rodzinie od pokoleń, jakiś zwyczaj pielęgnowany od lat, coś z czym się utożsamiam, co wzbudza we mnie emocje i poczucie więzi. Szukałam czegoś, co mnie porusza. I miałam spory problem. Myślałam, żeby opisać jakiś świąteczny zwyczaj, jaki pielęgnuje się w moim domu. Ale właściwie, po głębszym zastanowieniu, zrezygnowałam z tego, gdyż nie wydało mi się to dość oryginalne. Myślałam o jakimś miejscu, z którym wiążę wiele wspomnień. O domu mojej babci, na wsi, gdzie spędzałam wakacje jako dziecko. Przemknął mi przez głowę nawet strych mojego rodzinnego domu, który, jak byłam mała, zawsze trochę mnie przerażał, ale jednocześnie fascynował. A jednak i to nie wydało mi się dość dobrym tematem rozmyślań. W końcu, po kilku dniach zastanawiania się, w końcu wpadłam na pewien pomysł.

Postanowiłam poświęcić tę pracę jednemu przedmiotowi – misternie wykonanemu koszyczkowi z różowego szkła, który był w moim domu, od kiedy pamiętam. Jak się później dowiedziałam, należał do mojej rodziny o wiele dłużej…

Cała historia zaczęła się wiele lat temu, zdarzeniem niczym z kostiumowego filmu Hoffmana. Mój praprapradziadek, pracując w polu, na Kielecczyźnie, zauważył chłopaka, który pędził na koniu i wzywał pomocy. Scena wyglądała dość dramatycznie. Dziadek rzucił się na pomoc i zatrzymał zwierzę. Okazało się, że wystraszony chłopiec był synem wysoko postawionego urzędnika, mieszkającego nieopodal. Uczył się jeździć konno, koń jednak się czegoś wystraszył i pognał przed siebie. Dziadek odprowadził chłopca, a jego matka, w podzięce za uratowanie syna, dała mu prezent – był to trzyczęściowy komplet szklany, składający się z koszyczka, cukiernicy i maselniczki. Dziadek zaniósł to wszystko do domu, zachwycony pięknym darem. Praprapradziadkowie dbali bardzo o ten zestaw, używali go tylko od święta. W końcu przekazali córce w posagu. Potem zestaw trafił do mamy mojej babci, aż w końcu do mojej babci.

Tuż po wojnie, szklane skarby opuszczają ziemie kielecką, ponieważ mój dziadek, absolwent rachunkowości z jednej z krakowskich szkół, dostał ofertę pracy na Ziemiach Odzyskanych. Wraz z babcią przenieśli się więc do Brzegu nad Odrą, by tam dziadek objął stanowisko księgowego w spółdzielni. Jako pracownik spółdzielni, dziadek otrzymał mieszkanie po wysiedlonych Niemcach. Lokum składało się z czterech bardzo dużych pokoi, kuchni, łazienki i ogromnego korytarza. Było częściowo umeblowane. Mieszkanie znajdowało się w bardzo długim bloku, zaraz przy parku. Co ciekawe, ogrom przestrzeni i układ pomieszczeń pozwalał na to, że mój tata wraz z braćmi jeździli po całym mieszkaniu na rowerach. Dziadkowie przez kilkanaście lat mieszkali w rzeczonym miejscu. Byli bardzo towarzyskimi ludźmi, więc mieszkanie zawsze było pełne gości. Oczywiście dziadkowie nie zapomnieli o pamiątce rodzinnej i przy spotkaniach przy stole często używali zestawu. Babcia chętnie wspominała niesamowitą historię o tym, jak komplet znalazł się w naszej rodzinie. Opowieść ta była przekazywana ustnie, więc po latach szczegóły zatarły się. Nikt już nie pamięta, jak nazywali się państwo, którzy obdarowali mojego przodka. Mimo to, wydarzenie wciąż jest wspominane z rozrzewnieniem.

Po pewnym czasie okoliczności życiowe zmusiły dziadków do powrotu w rodzinne strony – na Kielecczyznę. Dziadkowie postanowili więc wybudować dom w Jędrzejowie, mój rodzinny dom, do którego tak często wracam. Większość wyposażenia przywieźli z Brzegu. Z zestawu, który od tylu lat był w rodzinie, babcia postanowiła oddać cukiernicę i maselniczkę swoim siostrom. Sobie zostawiła tylko ten mały koszyczek, aby mogły się nim cieszyć jej dzieci i wnuki. Dom na przedmieściach Jędrzejowa również stał się miejscem spotkań rodziny i przyjaciół. Rodzina powoli rozrastała się, synowie moich dziadków pozakładali rodziny, dwóch się wyprowadziło, w domu został tylko mój tata. Zawsze jednak wracali – najpierw z żonami, potem już z dziećmi. Na kawę, na kolację, na święta, na urodziny… Dom tętnił życiem. I oglądając stare zdjęcie, na zastawionym stole, zawsze stoi ten koszyczek – pięknie wykonany, rzeźbiony z różowego szkła. Znalazł on swoje przeznaczenie – służył jako podstawka na cytrynę do herbaty. Co zabawne, nikt do końca nie wie, czy takie było jego pierwotne zastosowanie. Moja babcia układała na nim cytrynę i tak już zostało. Chociaż pradziadkowie używali go jedynie od święta, w obawie, że się zniszczy, moi dziadkowie postanowili korzystać z niego na co dzień, gdyż moja babcia uważała, że nie ma sensu posiadanie pięknych pamiątek tylko po to, by je oglądać za szybą w kredensie. Pamiętam, że ilekroć ktoś nas odwiedzał i na stole pojawiała się herbata, ów koszyczek zawsze każdemu się podobał. Często przy wspominaniu „dawnych czasów", ktoś brał go do ręki i mówił o tym, jakie to kiedyś wykonywano piękne rzeczy.

I tak, koszyczek był z nami od bardzo, bardzo dawna. Trzeba jednak wspomnieć o smutnym incydencie sprzed roku. Było to po świętach bożonarodzeniowych 2015. Zimny styczeń. Paskudna pogoda za oknem, z nieba padał marznący deszcz. Ja, krakowska studentka, po sesji egzaminacyjnej, wróciłam do domu. Byłam zmęczona zaliczeniami, egzaminami. Przyjechałam do Jędrzejowa wyjątkowo starym pociągiem, w którym akurat popsuło się ogrzewanie. Zmarznięta weszłam do domu, zdjęłam kurtkę i od razu mama zaproponowała mi gorącą herbatę na rozgrzanie. Siadłam przy stole, zaczęłam opowiadać o sesji. Chwilę później przede mną stał mój ulubiony, wielki kubek herbaty, a obok oczywiście koszyczek z cytryną. Gorąca herbata szybko spełniła swoje zadanie i poczułam się lepiej. Posiedziałam jeszcze z rodzicami jakiś czas, po czym postanowiłam się rozpakować. Ale wcześniej chciałam posprzątać ze stołu. Wzięłam więc w jedną rękę cukierniczkę i koszyczek, ponieważ nie chciałam tracić czasu na chodzenie dwa razy. Kiedy już byłam przy lodówce, zdałam sobie sprawę, że był to bardzo zły pomysł. Nagle poczułam jak koszyczek zsuwa mi się z palca. Jak w zwolnionym tempie obserwowałam, jak przestaje on dotykać mojej dłoni i zaczyna spadać na podłogę. Miałam wrażenie, że na chwilę moje serce przestało bić z przerażenia. Wręcz słyszałam, jak obserwujący tę scenę rodzice wstrzymali oddech. Próbowałam jeszcze zamortyzować upadek stopą, ale niestety nie udało się. Po chwili, która wydawała się trwać bardzo długo, koszyczek w końcu uderzył w podłogę. Rozległ się głośny trzask i dziesiątki malutkich kawałeczków poleciało we wszystkich kierunkach. Nic nie dało się już zrobić. Kawałki były za małe, żeby dało się posklejać. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Tyle lat historii leżało przed nami potrzaskane w drobny mak. Przez chwilę w kuchni zapanowała głucha cisza. We mnie narastało piekące poczucie winy. Rzuciłam ciche  „przepraszam". Rodzicom trudno było uwierzyć w to, co się stało. Wiadomo jednak było, że żadne słowa nie cofną czasu, więc nie ma sensu się złościć. Jednak było nam bardzo przykro, że tak zakończyła się historia tego koszyczka. Posprzątałam resztki tego, co z niego zostało i z głębokim westchnieniem wyrzuciłam do kosza. Od tamtej pory cytrynę kładziemy na małym talerzyku, który niczym się nie wyróżnia, nie wzbudza emocji, nie przywołuje wspomnień. Jednak często ktoś wspomina, jaka to szkoda, że nam już nie służy. Ja czuję ukłucie winy za każdym razem, jak o nim pomyślę. Bo to przecież stało się to przez moje rozkojarzenie.

Historia zakończyła się więc rok temu. Teraz jedynie na zdjęciach ze świąt, czy innych okazji, możemy go dostrzec na stole i przypomnieć sobie, jak długo nam towarzyszył i cieszył oko. Niby to tylko zwykły przedmiot, ale dla mojej rodziny był czymś więcej. Był niesamowitą opowieścią zamkniętą w kawałku różowego szkła, który zostanie na zawsze
w naszej pamięci.

Autorka: Marta Chabior 2016 r.

Data opublikowania: 17.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko