Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Moje miasto do mnie mówi, moje miasto mówi o mnie

Niemiec był zły, bo zniszczył mój kraj. Niemiec zbudował mi dom, filię obozu koncentracyjnego Groß-Rosen w moim mieście też, ale w domu postawił piec – wysoki pod sam sufit, kaflowy, zdobiony, a za nim schował gazety. Nie wiem o czym pisano w tych gazetach, bo niemiecki nie szedł mi dobrze, nie pomogło nawet, że czerwoną cegłę mojej szkoły też Niemiec kładł. Cyfr uczyli po polsku, więc wiedziałam, że gazety za piecem od 1920 roku leżały. Ale po co schował, nie wiem do dziś.
 
A piec, trudno zaprzeczyć – niemiecka precyzja! Masywny, wyłożony ceramiką, o bladym odcieniu zieleni, zdobiony, z posrebrzanymi drzwiczkami, które potraktowano wyjątkowo skrupulatnie. Po drewnie, które ojciec cyklinował (bo umiał), razem z Niemcem chodziliśmy, tylko trochę później. Tak samo jak po ulicy, która do dziś nosi nazwisko niemieckiego poety i teoretyka literatury – Martina Opitza. Ale pomnika mieszkańcy nie mogli znieść, po co honorować tu, na naszej polskiej ziemi, wielkiego skądinąd, ale jednak Niemca? Patrioci nie chcą wspominać. Pochowani na  cmentarzach, zmienionych dziś w parki, nie zasłużyli na pamięć. W końcu to Niemcy. Tablic nie ma, ale puste butelki są, choć historia bolesławieckiej ziemi szepcze po niemiecku.
 
Prawie wszystkim domy wybudowali, a budowali wyśmienicie. Trudno zaprzeczyć, niemiecki kunszt! A wszystkie były inne, choć elewacje zazwyczaj boniowane, okna opilastrowane, wieńczone nieruchomymi liśćmi akantu, a czasem strzeżone przez pary płaskorzeźbionych gryfów -  niektóre mogły nawet budzić grozę. Na niejednym gmachu kamienicy spoczywał trójkątny szczyt, na wzór antycznych świątyń. Szkoda tylko, że w tych monumentalnych budynkach spały głodne dzieci albo dzieci, które chowały się pod stołem, bo stary wrócił. A czasem były i głodne i się chowały.
 
Nie wszędzie tak było, w moim poniemieckim domu nie miałam tak jak te dzieci, z którymi bawiłam się na trzepaku. Miałam swój pokój, meble tato pomalował, a miał fantazję, więc na jaskrawe kolory, a na tych meblach stały niemieckie zabawki. Ale te zabawki nie były stare! Nowiutkie i różowe, porcelanowe lalki, kabriolet i kuchenka. Najlepsze słodycze i zabawki mieli ci, którzy jeździli na saksy. Prababkę wzięli na przymusowe „saksy", a zanim pół wieku minęło, ciotka jeździła dobrowolnie i miała wszystko fajne, a kabrioleta lila-róż to cała ulica mi zazdrościła!
 
Gdzie prababka była – nie wiadomo, nie chciała opowiadać. Wiadomo jedynie, że pracowała w fabryce zbrojeniowej i dzięki temu nie chodziła głodna. Pochodziła z Ukrainy, ale nie wiadomo czy krew, która w niej płynęła była polska czy ukraińska. Wiadomo, że otrzymała w niemieckiej fabryce naszywkę SU (Soviet Union), co wówczas mogło oznaczać zarówno ukraińskie, jak i polskie pochodzenie. Będąc na „przymusowych robotach", poznała Alfreda - Ukraińca ze Złoczowa. Pradziadek  nie chciał opowiadać jak było, ale jak sobie wypił to świetnie mówił po niemiecku.  Prababka stała się Dominiką, kiedy przyjechała do Polski, bo ukraińskiej Jewdoki nikt nie mógł wymówić, dlaczego jeszcze - nie wiadomo. Ale nie przestała karmić po ukraińsku, dlatego ojciec taki zdrowy. Przywiozła mu kiedyś kożuch, ukraińskiej roboty właśnie. Chyba brakowało mu niemieckiej wytrzymałości, bo kożuch się podarł, a dopiero co przyjechał z Kostopola. Babka za karę dała ojcu rosół z krakersami. Rozmokniętych krakersów w rosole to ojcu współczuję, ale dobrze, że prababka nie przestała po ukraińsku gotować. Nauczyła ojca i teraz robi najlepszy barszcz ukraiński.
 
Gdy Niemca zmuszono, by opuścił moje piękne miasto, z Jugosławii przyjechała babka, a z nią cała rodzina. Mała wtedy była, taka jak ja, gdy zamieszkałam w domu Niemca. Babcia Rozalia mieszkała wcześniej w Bokšić Lug, w dzisiejszej Chorwacji. W XIX w. masowo wysyłano tam ludzi z zaboru austro-węgierskiego, którzy żyjąc w swych enklawach wyznawali religię rzymsko-katolicką i pielęgnowali polską kulturę. Prawdziwi Polacy! Większość tak, ale babcia pierwszych słów po polsku nauczyła się na Ziemiach Odzyskanych. Ale dla Jugosłowian nigdy nie byli „swoi". Gdy wydano nakaz repatriacji, Polacy wcale nie chcieli „wracać". Bokšić Lug było ich miastem, tam rodzili dzieci i mieli swoje historie, ale Jugosłowianie zatroszczyli się, by obcy wrócili tam, gdzie ich miejsce.
 
Więc babcia też miała dom po Niemcu, nawet jego obiad mogła zjeść, bo Niemcy musieli uciekać w pośpiechu, zabrali tylko złoto, ale zupy już nie dokończyli. Pradziadek bał się bardzo, bo kiedy Siegersdorf stawało się Zebrzydową, zuchwale zajął największy dom. Wszystkie były opustoszałe, bo nikt nie mógł zostać. Nowi mieszkańcy żyli w niepokoju, na obcej ziemi, w obcych murach, a najbardziej bali się, że wrócą. A ci zostawili ubrania, fotografie, meble, zastawę obiadową, pełni ufności, że wrócą. I nie wrócili. Nowi bali się jeszcze czegoś, o czym nigdy przy babci nie mówimy, bo to nie jest chlubna część historii jej społeczności. Nowi lokatorzy byli oszołomieni tym, co zastali. W każdej wsi była piekarnia, fryzjer, karczma, młyn, stacja kolejowa, domy miały systemy odprowadzające wodę! Budynki były nie tylko duże, ale funkcjonalne i okazałe. Nawet te na wsiach wyglądały na wielkomiejskie. Należy przyznać, że na tym tle dawne domy repatriantów zasługiwały jedynie na miano „lepianek". Dlatego nie umieli obejść się z tym dobrem, które zastali. Trzeba przyznać, że popełnili błąd niszcząc budynki, demolując je. Sekretna i wstydliwa legenda głosi, że meble i parkiety wykorzystali jako opał podczas mroźnej zimy. Działo się tak nie tylko tam, gdzie mieszkała babcia i jej rodzina. Wiele osób wegetowało raczej niż żyło, w obawie, że Niemcy wrócą i nadziei, że i oni powrócą do siebie.
 
Tak było, kiedy mnie jeszcze nie było, a potem jak już byłam i przestałam być mała, zamieszkałam w dawnym Hirschbergu. Miasto urokliwe, choć trochę zapomniane, zbyt szare i wypłowiałe, by nazwać je pięknym. Ale dzięki temu, co nigdy nie zapyta czy do Polaka czy Niemca należy – górom, rzekom i polanom, rozpuszczone w szarzyźnie mury, otaczały najpiękniejsze krajobrazy w okolicy. Położone w kotlinie miasto było często odwiedzane przez Niemców, którzy chcieli sprawdzić, co się zmieniło i pochodzić po brukach, które kładli ich dziadkowie. Czasem przyjeżdżali na spektakl do teatru, jak wtedy, kiedy witałam ich i zapraszałam do sali na drugim piętrze. (Tylko niewerbalnie oczywiście, bo niemiecki jak wiadomo, szedł mi źle). Byli starzy i spóźnieni, więc zanim pokonali te swoje niemieckie schody, minęło trochę czasu. (Gmach jeleniogórskiego teatru został wzniesiony dzięki mobilizacji niemieckiego mieszczaństwa, więc kto wie – może ich pra/dziadkowie też łożyli na te schody)? Drzwi, które zamknęłam bezgłośnie, nagle się otworzyły, może nie z impetem, ale zadźwięczały w teatralnym hallu. Biegnę, bo z obsługi jestem, trzeba pomóc, może coś się stało. Przecież nikt nie wychodzi ze spektaklu, chyba, że sytuacja podbramkowa. A Niemiec wychodzi, bo Niemiec nie może, smutno mu i powoli, stukając laską, schodzi po schodach. Siada zmęczony w hallu i ja siedzę, pilnuję, obserwuję i pytam. Najpierw zdezorientowana sama siebie, a potem wstydliwie Niemca pytam: Excuse me, what happened? Niemiec powtarza: nonsens, nonsens, nonsens. Jeszcze nie wiem czy zna angielski, skąd mam wiedzieć, że po niemiecku nonsens to też nonsens? Niemiec wzdycha i kręci głową. Intuicyjnie wiem co chce powiedzieć, ale czekam, nie ułatwiam i nie utrudniam. Mówi po angielsku, wspomina gimnazjum dla chłopców na Wilhelmstrasse, dom w Bad Warmbrunn i nie może znieść historii, opowiadanej przez postaci spektaklu Miedzianka.
 
A teatr przygotował nawet napisy, zsynchronizowane ze słowami polskich aktorów. Specjalnie dla Niemców! Mówi, że nie jest zobowiązany, by widzieć tę historię całościowo (po angielsku zabrzmiało to znacznie wymowniej). Myślę, że go rozumiem, ale pewnie powiedziałby, że nic nie rozumiem. Chcę ostudzić jego emocje kawą, proponuję więc teatralny bufet. Odmawia, tłumacząc, że nie ma polskiej waluty. Zachęcam, by mimo to usiadł sobie wygodnie w kawiarni, a nie tu, na tej lichej ławce w hallu. Mówię, że zapłacę – Niemiec odmawia. Więc siedzimy tak ramię w ramię, nic nie mówimy. Niemiec czasem zburzy tę głuchą ciszę, bucząc sobie pod nosem: nonsens...A ja nic, bo co tu można dodać, tylko sobie z Niemcem buczę w myślach: nonsens. Niemiec pokazuje mi pamiątki, które kupił, oglądamy, „podziwiamy". Już nie pamiętam w jakim muzeum zakupił te średniej jakości dzieła sztuki. Chyba uznałam je wtedy za kicz. Zaczynam się denerwować, jego obecność mnie krępuje, ale nie wstaję. A spektakl, jak na złość, dłuży się. Po spektaklu, jak na złość (!) owacje, jedne, drugie, trzecie, a potem dyskusja – nawet tłumacza zaangażowano na tę okazję. Mój teatralny „dyżur" trwał dłużej niż zwykle, ale w końcu to się skończyło. Wracam do domu na pieszo, żeby dokładnie obejrzeć Wilhelmstrasse.
 
I znowu mieszkam w mieście Niemca. Swojsko tu jak w domu. Myśl mam czasem taką, że chodzą z nami po ulicach tamci ludzie i szyldy nad sklepami wtedy widzę inne i stroje niemodne, wręcz przestarzałe. Nie dają mi spokoju te historie potrzaskane, urwane i porzucone. Bardzo chciałabym je poznać i ich kiedyś spotkać. Myślę sobie: co z tego, że Niemcy?
 
Autorka: Daria Ławniczak 2015r.
Data opublikowania: 15.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko