Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polka w Niemczech

Niemal od momentu poczęcia istniałam w świadomości dwóch rodzin: polskiej i niemieckiej. Dla wyjaśnienia: oboje moi rodzice są Polakami, tak jak dziadkowie, pradziadkowie i pozostałe pokolenia wstecz. Niemal od momentu poczęcia mówiono o mnie Dierfeld Baby. Wisiała też nade mną groźba noszenia wdzięcznie brzmiącego imienia Friederike lub, gdybym okazała się chłopcem, Roderich. Górę wzięło jednak silne przekonanie co do tożsamości polskiej w naszej rodzinie, a także chromosomy X, więc udało mi się zostać Magdaleną, a w skutek nacisków ze strony rodziny niemieckiej, na drugie imię dano mi Alexandra – po córce Gerharda von Greve-Dierfeld. Dierfeld jest jego posiadłością i jednocześnie najmniejszą gminą w Niemczech - liczącą tylko 8 osób - znajdującą się w powiecie Bernkastel-Wittlich. Gerhard von Greve-Dierfeld, szczycący się przydomkiem szlacheckim, jest wysokim, siwym już mężczyzną w kapeluszu myśliwskim i sandałach włożonych na skarpety bądź gumiakach. A przynajmniej takiego go zapamiętałam.

Pod koniec lat 80-tych, przed moimi narodzinami, rodzice spędzili w Dierfeld wiele miesięcy pracując tam, podobnie jak kilkudziesięciu innych Polaków i czasami Niemców. Marka była w cenie. Niemieckie, porządne bluzy wytrzymywały nawet parę sezonów. Podczas, gdy Niemcy otwierali nowoczesne supermarkety, w Polsce wciąż jeszcze żyło się skromnie. Niemiecki świat był oknem na zachód; w oczach Polaków jawił się jako kraina dobrobytu, rozwoju i porządku. Chodziłam więc w niemieckich pampersach (w Polsce były jedynie w Pewexach), jadałam niemieckie zupki Gerber i jeździłam na grzbiecie doga niemieckiego. Tylko niemieckiego się nie nauczyłam.

Gerhard Von Greve od początku żywił szczególnie ciepłe uczucia do moich rodziców, a kiedy dotarła do niego wieść, że 9 miesięcy po pobycie moich rodziców w Dierfeld urodzi się im dziecko, podobno cieszył się, jakby to on spodziewał się kolejnego potomstwa. I tak zostałam Dierfeld Baby, najmłodszym mieszkańcem posiadłości i Polką wśród Niemców. Gerhard, będąc katolikiem (wyjątek w protestanckiej rodzinie), zażyczył sobie zostać moim ojcem chrzestnym i wparował na mój chrzest w kapeluszu myśliwskim i sandałach. Tych "na specjalna okazję".

Może z przekory, a może po prostu nie było mi dane przyswoić niemieckiej mowy, ale faktem jest, że niespecjalnie wykazywałam chęć do porozumiewania się po niemiecku. Rozumiałam, co do mnie mówiono i reagowałam na ostrzeżenie "pass auf, Magda, heisse! (niem. Uważaj, Magda, gorące!)", kiedy moje palce wędrowały w stronę kuchenki. Po niemiecku zwracałam się jedynie do psa, który z racji swojej rasy przerósł mnie w krótkim czasie, nie zyskując jednocześnie na inteligencji, więc moje "mach sitz, Breta! (niem. Siad, Breta!)" pozostawało bez echa i szybko zaniechałam prób nawiązania kontaktu ze zwierzęciem.

Spędzaliśmy tam co najmniej kilka miesięcy każdego roku. Podczas pracy moich rodziców, najczęściej towarzyszyłam nastoletnim dzieciom Gerharda, Friederike i Roderichowi, pod czujnym okiem jego żony - Tante (niem. ciotki) Reginy. Dzisiaj są to ludzie po 30-ce, rzadko wracający do rodzinnej posiadłości. Roderich mieszka na Ibizie, Friederike w Londynie. Dierfeld nie było atrakcyjne dla młodych ludzi: posiadłość z zamkiem myśliwskim, mierząca ponad 200 hektarów lasów, była miejscem zbyt odciętym od świata, nudnym. I mnie nie w głowie było "księżniczkowanie".

Jako dziecko z zapałem badałam każdy zakątek Dierfeld, jaki był w zasięgu moich krótkich nóżek. Nie jestem pewna, co było większą karą, gdy zapuściłam się za daleko i zgubiłam: klaps od mamy czy grożący mi palec Unkle (niem. wujka) Gerharda. Doskonale wiedziałam, jakie konsekwencje nieposłuszeństwa ponoszą "Frika" i "Rodryś", wychowani we wręcz stereotypowy niemiecki, surowy sposób. Z racji mojego wieku nudziło mnie niezmiernie przyswajanie manier przy długim stole, pokrytym obrusem zrobionym przez moją prababkę w geście przyjaźni polsko-niemieckiej (co było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ prababka pochodziła z Oświęcimia i pamiętała czasy II wojny światowej), a także asystowanie Reginie przy prasowaniu za pomocą stojącego do dziś w pomieszczeniu za kuchnią magla. Wyjątkowo interesowały mnie za to wyprawy traktorem do szkółek drzewnych, przechodzenie ukradkiem przez ogrodzenie, żeby siedzieć w sadzie czereśniowym ... ze świniami hodowanymi w tamtym okresie przez Gerharda oraz poszukiwanie nor lisów. Nie dostrzegałam jeszcze różnic wynikających z kulturowego uwarunkowania rodzin polskiej i niemieckiej.

Zaprzyjaźniłam się z dostawcą owoców, który co kilka dni przyjeżdżał obsadzoną brzozami aleją pod bramę Dierfeld i wypychał mi kieszenie śliwkami i winogronami, podczas gdy skrzynie jabłek, wiśni i cytrusów wędrowały do kaplicy. Jeszcze w grudniu 2013 roku Tante Regina z uśmiechem wspominała, że uznałam ich kaplicę za najwspanialszą na świecie, bo na ołtarzu zawsze znajdują się ciasta w brytfannach i owoce. W tej samej kaplicy, która pełniła rolę chłodnej spiżarni, odbył się ślub najstarszej córki Gerharda. Mając 5 lat sypałam na nim kwiaty pod nogi młodej pary i uparcie odpowiadałam po polsku, kiedy zaproszeni Niemcy chwalili moją odświętną sukienkę. W budynku przyległym do zamku znajdowała się sala balowa, dwie kuchnie i pokoje gościnne. Wesele trwało jeszcze w najlepsze, kiedy w pomiętej już sukience zasnęłam na dywanie przed kominkiem. Kiedy ojciec niósł mnie do łóżka, Tante Regina podobno zapytała: „Hast du gut geschlafen, Magdo? (niem. Dobrze spałaś, Magdo?)", na co ja miałam odpowiedzieć sennym tonem: Ja, sehr gut... (niem. Tak, bardzo dobrze…) Ale chcę do dziadka Edziusia.

Nie wychowano mnie na modłę niemieckiej szlachcianki, nie przywiązałam się do herbu i nie mówię po niemiecku. Wychowałam się w polskiej rodzinie, moim domem są krakowskie Bronowice, a będąc w Niemczech tęskniłam za dziadkiem "Edziusiem", który godzinami huśtał mnie na osiedlowej huśtawce. Umiem też prowadzić traktor (i doga niemieckiego), znam zasady savoir-vivre i lubię dziczyznę. Mam w szufladzie kasety ze słuchowiskami dla dzieci w języku niemieckim i znam je niemalże w całości na pamięć. Muzyki klasycznej słuchałam w salonie Gerharda i Reginy, którzy podsuwali mi niemieckich kompozytorów:  Straussa, Bacha, Schumanna, Haendla (a może Händela?), Orffa, Wagnera,

Z uśmiechem wspominam część dzieciństwa spędzoną w Dierfeld, szczególnie, że oczami dziecka widziałam wszystko jako imponująco wielkie i interesujące. Nie doceniałam w pełni kunsztu, z jakim było urządzone, bo nie wartościowałam tych światów na płaszczyźnie materialnej. Przyjmowałam to jako styl odmienny od polskiego, ani gorszy, ani lepszy. Za to bez wahania wskazywałam jako dom skromne mieszkanie, które dziadkowie dzielili z moimi rodzicami. Zachowały się moje, pisane koślawymi literkami i pełne obietnic o szybkim powrocie, listy zaadresowane do dziadka. Emocjonalnie byłam bezsprzecznie związana z polską rodziną i polską tradycją; znam niemieckie zwyczaje i byłam ich świadkiem, za to identyfikuję się z tymi kultywowanymi w Polsce. Prezenty układam pod choinką, nie na stole. Nie czekam do 25 grudnia, by je otworzyć - z przyjemnością rozrywam ozdobny papier już w Wigilię. Nie piekę imbirowych ciasteczek i nieszczególnie mi smakują. Weihnachtsstollen, ciasta z bakaliami, nawet nie potrafię samodzielnie upiec (choć jego smak jednak kojarzy mi się ze świętami). Ubieram choinkę ze świadomością, że ten zwyczaj pochodzi z Nadrenii, ale traktuję go już jako polski. Łamię się opłatkiem z bliskimi, co Gerhard z rodziną robili w naszej obecności tylko dlatego, że szanowali nasz zwyczaj. Nie będę także straszyła moich dzieci przyjściem Knecht Ruprecht, jeśli będą rozrabiały. Rodzice zawsze zwracali się do mnie w języku polskim, a ja, nie będąc zmuszoną do używania niemieckiego (cały proces mojej edukacji odbył się już w Polsce), nie nauczyłam się mówić biegle w tym języku, mimo że byłam "osłuchana" i zdarzało mi się śpiewać O Tannenbaum czy Kommet, ihr Hirten z nienagannym akcentem.

Co w takim razie uznaję za swoje dziedzictwo? To, co uznałam za moje jako dziecko. Wpłynęło to w pewien sposób na decyzję moich rodziców o pozostaniu w Polsce, mimo możliwości zamieszkania w Niemczech na stałe. Kusił świat oferujący lepszy standard życia i dający większe możliwości, czemu przyglądała się żyjąca wtedy jeszcze prababka i dziadkowie, potrafiący, ku mojemu dzisiejszemu zaskoczeniu, wznieść się ponad osobiste uprzedzenia i zapewne głęboko tkwiące w nich, przeżyte dramaty z czasów wojny i nawiązać przyjazne stosunki z niemiecką rodziną. A może jest to zbyt stereotypowe patrzenie, rozumowanie ograniczone do podziału ludzi na podstawie nacji i nie wymagało to od nich tak wielkiego wysiłku, jaki im przypisuję. Znam jednak historię babci, która nie rozpoznała swojego ojca, kiedy uciekł z obozu koncentracyjnego i wrócił do domu. Nie potrafię ocenić, na ile stosunki z rodziną von Greve-Dierfeld niecałe 40 lat po wojnie naznaczone były tragediami z tamtego okresu, śmiem jednak przypuszczać, że niosły ze sobą spore brzemię wspomnień. Ja, urodzona na samym początku lat 90-tych, dopóki nie orientowałam się w faktach historycznych, miałam umysł niczym tabula rasa i Gerhard z rodziną stanowili dla mnie po prostu część dalszej rodziny. A mimo to nie przejęłam, nawet w niewielkim wymiarze, tożsamości niemieckiej. Miałam okazję sprawdzić to zaledwie miesiąc temu, spędzając część świąt właśnie w Dierfeld. Wszystko wydało mi się trochę mniejsze, mniej barwne. Unkle Gerhard niezmiennie nosi kapelusz myśliwski, a Tante Regina - tak samo, jak 20 lat temu - robi wyśmienity gulasz z jelenia. Zostałam potraktowana, jak ich dziecko, które wróciło "na swoje" - przywitana uroczyście i w pewien sposób z miłością, czego się zupełnie nie spodziewałam. Może dlatego, że mój sentyment do Dierfeld wynikający z czasu tam spędzonego nie jest tym samym, co silne emocjonalne przywiązanie i utożsamienie się. Nie jestem pewna, czy w jakiś sposób nie zawiodłam ich oczekiwań.

Ale by pokazać, jak przewrotna okazuje się pamięć dziecka (a obecnie dorosłej kobiety), chciałabym dodać, że na pytanie, czy umiałabym narysować bez sięgania do źródeł herb Dierfeld, zrobiłam to bez namysłu. I choć widok świeżo upieczonego ciasta na ołtarzu w kaplicy sprawił, że coś we mnie drgnęło, powstrzymałam nadchodzącą falę wzruszenia - odezwała się we mnie niemiecka powściągliwość. Sehr behaglich (niem. Bardzo wygodne).

Autor: Magdalena Ślósarczyk 2014r.

Data opublikowania: 06.04.2014
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko