Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Czarny dom w kolonii

Wybór tematu mojej pracy nie należał do najłatwiejszych. Głównie dlatego, że tak naprawdę nigdy nie zastanawiałam się nad moim dziedzictwem. Te rzeczy i miejsca, które mogłabym nazwać „moim dziedzictwem kulturowym”, są obok mnie na co dzień, ale zupełnie nie myślę o nich w tej kategorii. Po głębszej analizie przypadku, postanowiłam opisać mój rodzinny dom. Tyle, że nie jest to do końca mój rodzinny dom, w którym się wychowałam i spędziłam większość życia. Jest to dom mojej rodziny, w którym nigdy tak naprawdę nie mieszkałam, ale uważam, że jest to moje największe dziedzictwo.
 
Dom ten znajduje się w małej wiosce w województwie opolskim. Skałągi – bo tak się nazywa – obecnie liczą sobie około 500 mieszkańców. Przed I wojną światową miejscowość leżała na terenach Pruskich, natomiast po wojnie były to już ziemie odzyskane przez Polskę. Niemcy tam mieszkający byli zmuszeni do wyprowadzenia się ze swoich domów. O fakcie wysiedlania Prusaków dowiedzieli się moi pradziadkowie, których gospodarstwo zostało zniszczone w czasie konfliktów zbrojnych na ziemiach w okolicy Nowego Sącza, skąd pochodzili. Postanowili wtedy zacząć nowe życie właśnie na „ziemiach odzyskanych”, gównie z powodów materialnych. W tamtych czasach, jeśli dom nie posiadał właściciela (a wysiedleni Niemcy tracili swoje prawo własności) teoretycznie każdy mógł zamieszkać w takim lokum, aby później stać się jego właścicielem. Takim sposobem moi przodkowie zaczęli nowe życie w swoim nowym domu.
 
Wjeżdżając na ulicę Klonową, gdzie stoi mój rodzinny dom, ma się wrażenie jakby wjeżdżało się do innego państwa. Malownicza, zielona uliczka otoczona z obu stron rzędem drzew klonowych z kilkoma, tak samo wyglądającymi, domami, kończąca się niewielką górką, za którą rozciąga się las. Oprócz pięknych, kwiecistych przydomowych ogrodów można również zaobserwować tam rozciągające się pola „malowanych zbożem rozmaitem”, powtarzając za naszym wieszczem Mickiewiczem. Pamiętam, że w dzieciństwie wszyscy tę ulicę nazywali „kolonią”, co ma swój sens w tym, że wygląda naprawdę niesamowicie i inaczej, niż reszta wsi. 
 
Mój dom, jak i wszystkie, które stoją przy ulicy Klonowej, jest przykładem typowego niemieckiego budownictwa tamtego okresu. Wybudowany na planie prostokąta, parter ze strychem. Jest zbudowany z cegły, ale cały obity drewnianymi deskami, dodatkowo pomalowanym na bardzo ciemny, wręcz czarny kolor. Typowa czerwona dachówka i białe, małe okna idealnie kontrastują z resztą budynku. Jego wyjątkowość tkwi też właśnie w tym kolorze, bo jak często widzimy domy pomalowane na czarno? Wydaje mi się, że to bardzo oryginalne i odważne jednocześnie. Dom otacza duży ogród z wieloma kolorowymi krzewami, kwiatami czy grządkami truskawek i malin. Na środku ogrodu jest nieduże oczko wodne, w którym żyją małe, kolorowe ryby. Jako, że jest to gospodarstwo na wsi, zaraz za domem stoi stajnia, kurnik i dwie stodoły, a za nimi, po przejściu starego, zielonego płotu rozpościera się łąka, na której zawsze wypasały się konie i krowy. Poza łąką do domu należy również duży, piękny sad drzew owocowych, grządki uprawne warzyw i pole pszenicy. 
 

W tym właśnie wiejskim domu na Opolszczyźnie, moi pradziadkowie – górale z dziada pradziada – zamieszkali i wychowali dziesiątkę swoich dzieci. W tym domu urodziła się moja babcia i ten właśnie dom jest traktowany przez całą moją – dość liczną – rodzinę, jako naszą familijną ostoję. Tam odbywały się wszystkie zjazdy krewnych, tam pokolenie mojej mamy zawsze spędzało wakacje i tam również część mojego pokolenia spędzała swój wolny czas. Dla mnie ten dom ma też wartość bardzo sentymentalną, wspomnieniową. 

Po śmierci pradziadków właścicielką domu stała się ich najstarsza córka, która zaopiekowała się całym tym ogromnym terenem i gospodarstwem. To ona później była gospodynią tego domu i zawsze z uśmiechem na ustach gościła w nim całą rodzinę. Przyjęła tam również mnie, kiedy miałam 6 lat, a moi rodzice musieli wyjechać do pracy w Niemczech. Mieszkałam tam przez pół roku i był to jeden z najszczęśliwszych okresów mojego dzieciństwa. Widzę, jak zmieniają się w życiu priorytety, ponieważ teraz nie wyobrażam sobie mieszkania na wsi. Ciągnie mnie do miasta i to najlepiej do największego i do najbardziej tętniącego życiem i wydarzeniami. Ale będąc dzieckiem, ten dom i okolica to był świat nieskończonych możliwości, pomysłów i zabaw bez końca. Miałam to szczęście, że okres wczesnych lat mojego życia przypadł jeszcze na erę, gdzie komputera i konsoli do gier nie było w każdym domu, a posiadanie Internetu było luksusem. Dlatego też te pół roku mieszkania w „czarnym domu” czy spędzanie tam wakacji było niesamowitym doświadczeniem. Zabawy w ogrodzie, długie wycieczki do lasu i oglądanie dzikich zwierząt z myśliwskiej ambony. Bawienie się w „chowanego” na polu kukurydzy czy wspinanie się na drzewa. Ale też poznanie ciężkiej pracy rolników – pomaganie w wykopkach czy opiece nad bydłem. Oczywiście wtedy była to też pewna forma zabawy, aniżeli ciężka praca dla mnie i mojego kuzynostwa, ale gdy wspominam to teraz, myślę, że była to też solidna lekcja odpowiedzialności. 

W „czarnym domu” miejsca jest sporo i zawsze pachnie tam jedzeniem. Jest to miejsce bardzo przytulne; takie, do którego chce się wejść i ma się ochotę zostać na dłużej. Urządzone jest prosto i skromnie, lecz wchodząc do głównego pomieszczenia – salonu – uwagę przykuwa czarny fortepian, stojący w rogu. Jest to fortepian, który mój pradziadek kupił prababci na trzydziestą rocznicę ślubu. Jak już wcześniej wspominałam, moi przodkowie urodzili i wychowali w Beskidzie Sądeckim. Prababcia pochodziła z bardzo muzycznej rodziny i sama była uzdolniona w tym kierunku. Kiedy wyjeżdżała z pradziadkiem do Skąłąg nie było miejsca, aby zabrać ze sobą pianino, które posiadała. Jej mąż widział przez tyle lat, jak bardzo tęskni za graniem i muzyką, aczkolwiek praca w gospodarstwie nie pozostawia zbyt wiele wolnego czasu, a wychowywanie dziesiątki dzieci to duży wydatek finansowy. Dlatego też babcia porzuciła marzenia o graniu na wiele lat, aż dziadek w prezencie na tę „perłową rocznicę” sprawił jej – za długo składane i oszczędzane pieniądze – ten wspaniały instrument. Od tamtej pory stoi w tym samym miejscu. Choć jest rzadko używany, to cieszy oko, przywołuje wspomnienia i przypomina o dobrych chwilach. Szczególnie, że w moim rodzinnym domu ten fortepian nie spełnia jedynie funkcji muzycznej. Stoją na nim najważniejsze zdjęcia rodzinne; niektóre już wyblakłe, niektóre przetarte przez czas, ale mają swoje szczególne miejsce i pokazują dzieje naszej rodziny.
 
Dziedzictwo, z etymologicznego punktu widzenia tego słowa, można często definiować, jako coś co dziedziczymy. Jednak moim zdaniem nie zawsze jest to takie proste. Ten dom, który opisałam, nigdy nie był moją własnością, ale czuję swoją przynależność do niego. Ten dom to nie tylko wspomnienia o dziecięcych czasach, ale także wspomnienia o ludziach, których już niestety nie ma, którzy odeszli, ale pozostawili po sobie jakąś część siebie w tym domu. To wspomnienia rodzinnych spotkań i wigilijnych wieczerzy na dwadzieścia pięć osób. Te właśnie najpiękniejsze święta bożonarodzeniowe, które tam spędzałam, miały ten swój specyficzny klimat, także przez to dziedzictwo zawarte w naszym domu i to, że to właśnie tutaj zaczęła się ta historia naszej rodziny, która jest już zapamiętana i udokumentowana, na przykład na fotografiach. Ta pamięć o tym i wspomnienia to dziedzictwo niematerialne, które będzie przekazywane już z pokolenia na pokolenia. A „czarny dom w kolonii” w małej opolskiej wsi Skałągi, niezależnie od prawnego właściciela na akcie notarialnym, zawsze będzie moim dziedzictwem.
 
Autor: Anonim 2017 r
Data opublikowania: 01.03.2017
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko