Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Saudade

Półwysep Iberyjski. Kiedy mowa o tym najbardziej wysuniętym na południowy zachód Europy, zakątku świata, zapewne większość ludzi wyobraża sobie gorące słońce, złocisty piasek i krystalicznie czystą wodę w kolorze letniego nieba. Dla amatorów kolorowych koktajli oznacza to również egzotyczne drinki z palemką, a dla wiecznie młodych duchem – szaleńcze hulanki i swawole do białego rana. Ale nic bardziej mylnego, jeśli znajdujemy się na samym krańcu Niziny Andaluzyjskiej, w ojczyźnie flamenco, a dokładniej w regionach, gdzie dawne rządy Maurów pozostawiły po sobie liczne ślady. Zanim jednak przejdę do szczegółów, by nakreślić trasę wzdłuż Morza Śródziemnego, aż po sam Ocean Atlantycki, pragnę przedstawić moją historię związaną z tymi rejonami oraz wyjaśnić, dlaczego kultura iberyjska i jej dziedzictwo przenikają się z moimi prywatnymi wartościami.

Cordoba fot. z archiwum MW

Dokładnie trzy lata temu dostałam wspaniały prezent od losu, czyli możliwość wyjazdu w dowolne miejsce Europy, by mieszkać, uczyć siebie i innych, pracować, pić i jeść regionalne potrawy, mówić w obcym dla siebie języku, czyli po prostu żyć życiem rdzennego mieszkańca danego kraju. Los ten miał na imię Erasmus, a ja swoją destynację wybrałam w mgnieniu oka. Miała to być Hiszpania. Konkretniej, niewielka miejscowość sąsiadująca ze słynnym Parkiem Narodowym Doñana, wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO – Mazagón, Matalascañas. Położona nieopodal Huelvy, jak się później okazało, doskonałego punktu wylotowego na wschód oraz zachód kraju. Na jej obrzeżach stoi jeszcze mniejszy trzygwiazdkowy hotel, z którym podjęłam wtedy współpracę. Nie bez powodu postawiłam na ziemię Pedra Almodóvara. Byłam nie tylko zagorzałą fanką jego twórczości, ale również studentką filologii hiszpańskiej. Zaledwie cztery miesiące później od podpisania ostatniego dokumentu związanego z moim wyjazdem, byłam spakowana i gotowa, by ruszyć na podbój Andaluzji. Wtedy nie miałam pojęcia, które z miast skradnie moje serce jako pierwsze, a którą z kultur nasiąknę jak gąbka. Wszystko miało wyjaśnić się już niebawem, gdy tylko w przerwie od obowiązków oraz integracji z pracownikami hotelu, pospieszyłam z cotygodniowymi podróżami.

Malaga fot. z archiwum MW

Mazagón, Matalascañas z najpiękniejszymi plażami Costa de la Luz, El Rompido, Punta Umbria, Palos de la Frontera, Moguer, La Rábida, Niebla – miejscowości przez które płynie rzeka zwana Río Tinto (hiszp. tinto – czerwone wino) ze względu na swoją specyficzną barwę i inne okoliczne wioski, to chleb powszedni dla obywateli tej prowincji. Wraz z miejscowymi przyjaciółmi odkrywałam tam nowe smaki, poznawałam regionalny dialekt, który diametralnie różnił się od mojego, nieskromnie mówiąc, niezłego już języka hiszpańskiego. W zamian za to, zapoznawałam ich z polskimi obyczajami, ojczystą kuchnią, językiem oraz kulturą. Sukcesywnie przemierzałam także dalsze zakątki Andaluzji, takie jak: uosobienie hiszpańskiej radości – Sewillę, jadąc dalej na północny wschód – iście arabską Kordobę wraz z jej dumą – Wielkim Meczetem i wreszcie, gwałtownie zjeżdżając w dół – niemalże równoległą, ujmującą serdecznością swych mieszkańców – Málagę, gdzie nawet udało mi się studiować przez tydzień na wydziale dziennikarstwa, ot tak, gościnnie, z czystej ciekawości. Tuż za nią, w kolejce, pojawiła się Ronda. Czarujące miasteczko, tam czas stanął w miejscu i… w oparach nielegalnego już tetrahydroksykanabinolu. Jednym słowem – zachwyt.

Sevilla - Plaza De España fot. z archiwum MW

Przyszedł i czas na miasto, które bezapelacyjnie skradło część mojego serca już pierwszej nocy tam spędzonej. Mam na myśli Granadę. Jadąc na miejsce, byłam sceptycznie nastawiona. Urok poprzednio zwiedzonych miejscowości wydawał się nie do pobicia. A jednak! Już pierwsze chwile wizyty w Granadzie wywarły na mnie ogromne wrażenie. Przepiękne ulice, którymi dane mi było przemieszczać się, były okraszone w zdumiewająco wysokie budynki mieszkalne, rządowe, biurowe oraz kościoły. Krocząc do punktu docelowego, hostelu Oasis, który zwykłam serdecznie wszystkim polecać, przechodziłam przez dzielnicę cygańską, gdzie wszyscy zachęcali do zakupu piekielnie drogich, ale dobrze wykonanych rzeczy ze skóry, wszelakich plecionek i wielobarwnych materiałów. To wszystko otoczone klimatyczną wonią przeróżnych kadzideł, przeplatanych promieniami słońca przez lniane tkaniny rzucające cień na przechodniów. Idąc dalej główną ulicą w stronę Parku Garcii Lorci, zauważyłam stragany ze smakami Hiszpanii – kawy, herbaty, owoce, słodycze. Miało to kilkanaście imponujących metrów. Gdy dotarłam do celu, mogłam podziwiać wiersze i wyznania miłosne pisane na chodniku, ścianach oraz drzewach. Następnie, postanowiłam wrócić do centrum i odpocząć pod Katedrą, gdzie czekał na mnie koncert zorganizowany przez pewnego młodzieńca z gitarą. To natchnęło mnie, by odszukać wszelakie sklepy muzyczne i kupić obiecane, profesjonalne kastaniety mojej ulubionej artystce z Polski, z którą wcześniej rozpoczęłam swoją małą, intymną podróż w muzycznych klimatach flamenco oraz fado. Po drodze napotkałam zadziwiająco świetnie wykonane graffiti, którego hiszpański street-art nie powinien się wstydzić. Aż żal, że nie zdołałam sfotografować ich wszystkich. Zwieńczeniem dnia i impulsem do utonięcia w uroku tego miasta było spożycie tinto de verano (pol. letnie wino – wino z oranżadą, lodem i cytryną). Usiadłam więc przy jednym z punktów widokowych o zachodzie słońca, delektując się i oglądając z góry panoramę całej Granady oraz Alhambrę, do której wybierałam się dnia następnego. Tam zostałam do późnej nocy. Nie tracąc czasu, po dwóch godzinach snu, około piątej nad ranem byłam już w drodze do Pałacu, by dostać bilet wstępu na najwcześniejszą godzinę. Chyba nie muszę dodawać, że po jego otrzymaniu znalazłam się w raju. Zostawiłam tam ostatnie pokłady sił, swoje i mojego aparatu. Wróciwszy do centralnej części miasta, spożyłam najlepszy obiad w moim życiu – ukochane gazpacho, serwowane wyłącznie na południu Hiszpanii, paellę i przeróżne tapas (pol. przekąski), które tylko zdołałam zmieścić. Jednak niewyspanie, gwar i wspomniany wcześniej upał zaniósł mnie do pobliskiego ogrodu, bym mogła zaznać trochę spokoju i poleżeć na trawie w cieniu palm. Po chwili przywitał mnie pan policjant uprzejmie prosząc, bym tego nie robiła. Jakież było moje zdziwienie, gdyż nigdy przedtem nie zdarzyła mi się podobna sytuacja, zwłaszcza w Hiszpanii. A przede wszystkim dlatego, że na sąsiednim trawniku leżało wiele innych osób. Z tego, co zrozumiałam, akurat ten był strzeżony. Ale to był znak. Znak, że nie czas na odpoczynek i trzeba ruszać dalej.

Granada - Widok na Alhambrę fot. z archiwum MW

Już wtedy byłam przekonana, że muszę wrócić do Granady, ale zanim to nastąpiło, zaczęłam przygotowywać plan na najwspanialszą podróż mojego życia – kilkudniowy pobyt w Lizbonie. Nie bez powodu wspomniałam we wstępie o całym Półwyspie Iberyjskim, gdyż jego niemałą część stanowi również Portugalia. Na razie to Ona przyjeżdżała do mnie – Mariza z koncertem we Wrocławiu, portugalskie słodycze od znajomych, słowniki czy kursy dla obcokrajowców. Do tego czasu nie piłam jednak tamtejszej kawy, dlatego postanowiłam spełnić swoje marzenia i odwiedzić w końcu upragniony kraj. Aby dostać się do Lizbony musiałam wyruszyć z punktu startowego (Huelvy) do Faro. Miasteczko położone jest na terenie południowej Portugalii, stolicy Algrave, które słynie z przepięknych i często odwiedzanych kurortów. Ja znalazłam się po drugiej stronie lustra. Zobaczyłam Faro od strony typowo dekadenckiej, z opustoszałymi ulicami, wyniszczonymi budynkami, z których każdy odznaczał się ogromnymi, o dziwo wielobarwnymi drzwiami. One miały swój urok, jednak, dla mnie, miejscowość ta owiana będzie na zawsze portugalskim saudade (pol. samotność, melancholia, tęsknota – brak odpowiednika w innych językach, który oddawałby właściwy sens tego słowa). Trzy godziny później moim oczom ukazało się miasto marzeń i najpiękniejszych tramwajów na świecie. Jadąc najdłuższym mostem w Europie, najpierw zobaczyłam nowoczesne drapacze chmur, które, chwilę później, stopniowo na zachód, ustępowały miejsca klimatowi malowniczych, choć również nadgryzionych zębem czasu, budynków z XVIII wieku.

Alfama fot. z archiwum MW

Dotarłam do najstarszej dzielnicy Lizbony, czyli Alfamy. Tam byłam w pełnej gotowości, by oddać się jej największym dobrom – muzyce, kawie oraz widokom. Przez wąskie i strome uliczki, przedzierały się niezwykle piękne, żółte tramwaje, z których jeden, wyjątkowy, o numerze 28, wiódł na cmentarz Prazeres (pol. przyjemności), a po drodze ukazywał najpiękniejsze zakątki tego krętego labiryntu. Tam, z niemal każdego zaułku można było usłyszeć prawdziwych pieśniarzy fado. Rdzenni mieszkańcy Lizbony, zamieszkujący rozklekotane domki, zasiedli w zadumie, z papierosem w dłoni, słuchając zawodzących śpiewaków. Najstarsi obserwowali z maleńkich okienek upływ czasu: zmieniające się rządy, losy swoich sąsiadów, a także turystów robiących zdjęcia ich wyjątkowej enklawie. Dni zaczynałam i kończyłam w dzielnicy Bairro Alto, gdzie wybitni, lokalni kucharze serwowali znakomite posiłki, od śniadań po kolacje, a w powietrzu rozpościerały się wyśmienite zapachy dań z dorsza, na którego Portugalczycy wymyślili ponoć 365 przepisów, by swą specjalnością urozmaicać każdy dzień w roku. Po południu dzielnica umierała.

 Lisboa fot. z archiwum MW

Ostatniego dnia udałam się do jednego z najważniejszych miejsc w Lizbonie, do portugalskiego Betlejem – Belém, by podziwiać monumentalny Pomnik Odkrywców, klasztor Hieronimitów oraz militarną Torre de Belém. Stamtąd wywodzą się również przepyszne, chrupiące ciastka śmietanowe (port. Pasteis de Nata), zwykle podawane na ciepło z cynamonem i sławetną kawą Nicola w zestawie. Tamtejszego wieczoru zrobiło się na tyle późno, że nie było już szans na powrót tramwajem do dzielnicy, w której mieszkałam. Musiałam złapać ostatni autobus kursujący, jak się później okazało niepełną, skróconą trasą. Nie było innego wyjścia. Kupiłam bilet i usiadłam. Byłam tak przejęta tym wszystkim, co się wokół mnie działo tamtego dnia, że nie zauważyłam, kiedy minęły mnie granice miasta. Nagle moim oczom ukazała się rażąco biała tabliczka z czarnym napisem „Lisboa 2". To oznaczało tylko jedno. Czym prędzej muszę opuścić pojazd i jakoś wrócić do centrum. Noc i gęsty las. Parque Florestal de Monsanto o powierzchni 10 km2, o czym, rzecz jasna, wtedy nie wiedziałam. Z jednej strony, za lasem, na pewno o brzeg biją wody Tagu, z drugiej zaś wielka niewiadoma. Ni stąd, ni zowąd, z małej przesieczki między drzewami, wyłonił się ogromny samochód terenowy z bladym logiem „Polícia Florestal de Lisboa" na drzwiach. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. To chyba instynkt przetrwania. Wybiegłam na środek, by prosić o pomoc. Wtedy jeszcze nie znałam ichnego języka, więc próbowałam poratować się hiszpańskim. Na szczęście dogadaliśmy się i panowie stwierdzili, że faktycznie nie ma innej opcji, więc muszą odwieźć mnie tam, skąd wyruszyłam w nieznane. Z tamtej podróży pamiętam tylko jedno. Być może dlatego, że reszty po prostu nie zrozumiałam. „Masz mówić wszystkim, że policja portugalska jest najlepsza na świecie". Jak kazali, tak czynię. A od tej chwili uważnie sprawdzam rozkłady jazdy. I uczę się też portugalskiego.

Okolice Rondy - Cueva Del Gato fot.z archiwum MW

Podróż ta zakończyła się szczęśliwie i nie była ostatnią w tamtym okresie. Kolejną okazją, by złożyć wizytę w Portugalii w 2013 roku, okazało się być coroczne święto Dias Medievais w Castro Marim. Dotyczyło ono średniowiecznych obrzędów i uczt na zamku w tej samej wiosce. Wszystko rozpoczynało się pochodem, w którym każdy uczestnik, bez względu wiek i na to, skąd przybył, musiał być ubrany zgodnie z panującym w tamtej chwili klimatem. Przyodziałam swą głowę koroną, którą otrzymałam przy wejściu i ruszyłam z tłumem. Spacer skończył się pokazami średniowiecznych walk na dziedzińcu zamku, na wielkiej górze i wygłupami nadwornych błaznów. Dzień, inny niż wszystkie, zakończyłam lampką pysznego, lokalnego, zielonego wina. Wymieniłam ostatnie eurocenty na ówczesne reale i usatysfakcjonowana wróciłam do mojego skromnego pokoju w mazagońskim hotelu.

Bairro Alto fot. z archiwum MW

To właśnie na tych ziemiach, najdalej wysuniętych na zachód Europy, pozostawiłam strzępy mojego serca i sprzedałam własną duszę. Zostałam prawdziwą luzomaniaczką – entuzjastką Portugalii i wszystkiego co z nią związane. Oczywiście, wszystko to z myślą o Hiszpanii i jej życzliwych obywatelach, którzy pozwolili mi ściślej poznać swój kraj, kulturę oraz obyczaje, tym samym pomagając dotrzeć do wymarzonego, sąsiadującego z nimi, kraju. W trakcie tej niezwykłej przygody zmieniłam pogląd na wiele spraw. Po przebyciu łącznie około dziewięciu tysięcy kilometrów, kategorycznie wyklarowałam stanowisko w sprawie własnej ojczyzny, za którą, mimo wszystko, jednak zatęskniłam. Nie wyobrażam sobie także życia bez stałego kontaktu z językiem polskim. Zaczęłam doceniać narodowe wartości, poczucie piękna i wspólnoty, mimo, że egzotyka całkowicie zawróciła mi w głowie. To dziwne uczucie, którego nie sposób opisać. Chociaż zdecydowanie bardziej podzielam entuzjastyczne podejście do życia pozytywnie nastawionych do wszystkiego Hiszpanów czy Portugalczyków, a w Lizbonie i Granadzie czułabym się jak ryba w wodzie, chyba nigdy nie nazwałabym tych miejsc swoim domem. Dzisiaj staram się, by różne kultury przenikały do mojego prywatnego życia, a ludzi, oprócz języka, staram się uczyć szeroko pojętej tolerancji i życzliwości, jakiej doświadczyłam na własnej skórze, podczas mojej wielkiej wyprawy. Ponadto wciąż dążę do urozmaicenia moich poczynań kulinarnych zebranymi tam doświadczeniami, serwując innym cząstkę tego, co kocham najbardziej. A gdy wrażeń smakowych jest za mało, dostarczyć mogę także stertę zgromadzonych pamiątek i liczne, przyjemne dla oka fotografie. W tym roku to znów Portugalia jako pierwsza wyciągnie rękę w moją stronę. Krakowskie Centrum Kongresowe organizuje w kwietniu koncert Marizy. To dobry znak! Może historia zatoczy koło i tym razem. Jednak to, co najpiękniejsze na zawsze pozostanie tylko we mnie – cudowne wspomnienia oraz rozkoszne saudade, które nieprzerwanie nuci w mej duszy melancholijne melodie fado. Oto moje prawdziwe dziedzictwo.

Autorka: Magdalena Wójcik 2016 r.

Data opublikowania: 18.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko