Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Wyspa na Zalewie Nowohuckim

Była tam, odkąd pamiętam, zawsze wzbudzała moją ciekawość. Nie zbyt duża, a właściwie bardzo mała, wiecznie zielona, porośnięta dużymi liściastymi drzewami, w większości płaczącymi wierzbami, wyspa, samotna, na środku Zalewu Nowohuckiego. Nigdy nie miała żadnej nazwy, wśród miejskich legend można było usłyszeć jak jest nazywana Małpim Gajem i tak już się przyjęło. Im dalej patrzę wstecz tym bardziej widzę jak wiele się zmieniło w moim postrzeganiu świata wokoło przez pryzmat tej właśnie wyspy.

Zalew nowohucki – sztuczny zbiornik wodny utworzony w latach 50. XX w. przy alei Solidarności i ul. Bulwarowej. Na samym początku miał służyć mieszkańcom Nowej Huty jako miejsce wypoczynku i rekreacji. I tak też ja Zalew zapamiętałam z czasów mojego dzieciństwa. Właśnie tam rodzice zabierali mnie na pierwsze spacery, tam nauczyłam się jeździć na rowerze i rolkach. Za każdym razem tajemniczość wyspy przyciągała moją uwagę. Pewnego zimowego popołudnia wybrałam się z tatą na sanki nad Zalew. Kiedy bawiłam się w indiańskiej wiosce, gdzie teraz znajduje się basen „Krakowianka", postanowiłam zaspokoić swoja żarzącą się ciekawość i dopytać się taty co to jest za wyspa. Tata powiedział mi, że na wyspie mieszkają magiczne stwory, które wychodzą jedynie w nocy kiedy wszyscy śpią, a sam Zalew to jest zatopione wielkie starożytne miasto, na które spadła okrutna klątwa: deszcz padał przez 100 dni i tak właśnie powstał Zalew.

Od tego momentu moja dziecięca wyobraźnia poszybowała w niesamowitym tempie. Zaczęłam wyobrażać sobie Zalew jako moją osobistą, lokalną Atlantydę, a stwory mieszkające na wyspie jako jej mieszkańców, którzy maja setki lat. Od tamtego mroźnego, styczniowego dnia postanowiłam sobie jedno: muszę zobaczyć co znajduje się na tej wyspie i muszę to zrobić w nocy.

Pierwszy etap rozpoczęłam już jako ośmioletni dzieciak. W ciepły sierpniowy dzień, rodzice oraz babcia postanowili wypożyczyć rowerek wodny i zrelaksować się pływając po Zalewie. Dla mnie to była idealna okazja żeby przyjrzeć się Małpiemu Gajowi oraz zatopionemu miastu z bliska. Pływając tak po mętnej, śmierdzącej wodzie, wypatrywałam w otchłani jakichś oznak życia lub delikatnych zarysów budynków. Niestety oprócz leniwie przepływających ryb nic nie dostrzegłam. Centymetr po centymetrze zbliżaliśmy się do tajemniczej wyspy, a ja próbowałam zapamiętać każdy jeden, najmniejszy detal tej unoszącej się na wodzie zagadki. Niestety tutaj też spotkało mnie rozczarowanie. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to wystające z wody konary, posągowo broniące wyspy przed intruzami, a sama wyspa wyglądała jak kawałek wyciętego lasu; nie dochodziły z niej żadne odgłosy, ani nikogo nie było widać. Cisza, spokój i przytulna aura tej namiastki lasu, wywołały u mnie pragnienie dotknięcia tej gleby bosymi stopami. Ciekawa byłam czy to będzie takie samo uczucie, jak trawa po deszczu albo wilgotny mech lekko otaczający odpoczywający w cieniu drzewo.

Mój plan odkrycia i poznania tajemnicy Zalewu Nowohuckiego jednak troszkę przygasł. Minęły 2 lata i wtedy w szkole zaczęliśmy przerabiać powieść autorstwa Ireny Jurgielewiczowej „Ten obcy". Przygody Uli, Pestki, Julka, Mariana i Zenka na ich wyspie powstałej po wiosennej powodzi tylko spotęgowały moje pragnienia. Teraz nie tylko chciałam odkryć co kryje zimna tafla mętnej wody i tajemniczy kawałek lądu, ale również chciałam odzwierciedlić ich mały wyspiarski azyl.

Tym razem miałam aż trzy pary rąk do pomocy oprócz moich. Aga, Sebastian, Konrad i ja zaczęliśmy nasze przygotowania od burzy mózgów, jak dotrzeć na wyspę. Wygrał pomysł z tratwą oraz liną, która jak się ją przymocowało do drzewa, po odpowiednim rozbujaniu, była w stanie nas przerzucić na wyspę. Pierwsze szkice tratwy bardzo starannie narysowaliśmy pastelami na białym brulionie. Postanowiliśmy, że linę zostawimy jako plan B, jakby cos miało nie wyjść. Potrzebne nam było: dziesięć kawałków płaskich desek, dmuchamy materac, który Konrad obiecał przynieść, bo często z rodzicami jeździł na biwak i taki jeden mają schowany w szafie, długi sznur, długa gałąź i materiał na żagiel. Desek niesyty nigdzie nie mogliśmy zdobyć, wiec zebraliśmy dużo gałęzi (aż z pięciu osiedli), zamiast sznurka mieliśmy trzy skakanki i gumę do skakania, jako żagiel mieliśmy użyć białych prześcieradeł, nie wspominając o materacu, którego nie udało się Konradowi zabrać z domu. Marne wyposażenie, ale nasz zapal nawet na minutę nie ostygł. Z całym naszym sprzętem, który miał z nas zrobić poczatkujących, pływających podróżników, niczym Huckleberry Finn, wyruszyliśmy nad Zalew. Ułożyliśmy gałąź obok gałęzi, bardzo blisko siebie, nie zostawiając miedzy nimi jakiekolwiek przestrzeni. Złączyliśmy skakanki w jeden długi sznur i zaczęliśmy obwiązywać każdą z gałęzi, tworząc coś co miało być tratwą, a przypominało cherlawy płotek wzdłuż ogródka z kwiatkami mojej babci, który miał odgradzać je od warzyw. Jakimś cudem udało nam się rownież postawić żagiel, który z każdym podmuchem wiatru kołysał się raz na prawo, raz na lewo, ale nigdy nie łapał przysłowiowego wiatru. Po głębszym przemyśleniu całej sytuacji, doszliśmy do wniosku, że zmieści się na naszej ekstremalnej tratwie tylko jedna osoba, która przepłynie, a później tę tratwę mocno odepchnie do nas z powrotem. Wybraliśmy miejsce, z którego było najbliżej dopłynąć z brzegu na wyspę. Pozostała teraz kwestia kto wybierze się w tej dziewiczy rejs do niezbadanych zakątków, tajemniczej i odrobine przerażającej w swoim spokoju wyspy nazywanej Małpim Gajem. Zaczęliśmy grać w „Papier, kamień, nożyce". Po paru rundach wygrał Sebastian i to na niego miała spaść cala sława.

Zbierając się do wypłynięcia naszej tratwy nie zwróciliśmy kompletnie uwagi na to, ze nad Zalewem nie jesteśmy sami. Oprócz nas było dużo spacerujących rodzin z dziećmi i ludzi, którzy zaczęli zwracać na nas coraz bardziej uwagę. Wrzuciliśmy tratwę do wody, przy brzegu, zaraz obok naszych stóp ułożyliśmy plecaki wypchane zapasami łakoci na co najmniej tydzień, bo przecież mieliśmy wybudować na naszej wyspie bazę. Każdy z osobna przybił Sebastianowi mocna piątkę i obiecał, że zaraz widzimy sie po drugiej stronie. Kiedy tak Sebastian w lekkim strachu powoli przygotowywał się do drogi, zauważyłam, że ktoś pociągnął go za koszulkę do tyłu. Był to tata Sebastiana, który był bardzo rozgniewany, jak i równocześnie przerażony. Szybkim, zdecydowanym ruchem wyciągnął tratwę z wody i stanowczym tonem kazał nam pozbierać wszystkie rzeczy i natychmiast iść za nim. Podróż do domu Sebastiana wydawała się trwać wieki, kiedy to zazwyczaj tą sama drogę pokonywaliśmy w pięć minut. Kiedy już dotarliśmy, tata Seby zadzwonił do każdego z naszym rodziców, którzy przez to, że byliśmy sąsiadami byli na miejscu w parę sekund. Całe tak zwane „kazanie" naszych rodziców trwało aż do późnego wieczora, nie pamiętam z niego za wiele, ponieważ nie słuchałam, cały czas myślałam o wyspie, a ciemna noc za oknem przypomniała mi, że o tej właśnie porze wychodzą stwory, które tam mieszkają. Zapamiętałam tylko dwa zdania, które wtedy bardzo mnie zasmuciły. Dostałam szlaban na wszystko na co mogłam tylko wtedy dostać i mama uświadomiła mi, że bardzo się na mnie zawiodła, że mogłam być tak nieodpowiedzialna. Nikt jednak nie obalił legendy Małpiego Gaju oraz zatopionego miasta pod taflą Zalewu Nowohuckiego.

Przez kolejny tydzień cała nasza czwórka chodziła z wiecznie naburmuszonymi minami i w oznace buntu postanowiła nie udzielać się na lekcjach, a historie bohaterów Jurgielewiczowej uznać za okropny stek kłamstw, nie wnoszący nic do naszego zżycia. Jednak mistyczność Zalewu ciągle nie dawała mi spać, tak wiec jednej nocy postanowiłam po cichu wymknąć się z domu nad te tajemnicze miejsce, ubrałam buty i bardzo delikatnie zamknęłam drzwi. Czego nie wiedziałam to to, że usłyszał mnie tata i śledził mnie aż do samego końca. Kiedy dotarłam na miejsce nikogo nie zobaczyłam, żadnych stworów. Towarzyszyły mi tylko mgła, łabędzie, kaczki i żaby leniwie poruszające się po pustych alejkach. Usłyszałam za sobą kroki i zobaczyłam tatę. Kiedy mu wytłumaczyłam dlaczego tutaj jestem, zaśmiał się cicho i wskazał na żaby przede mną, tłumacząc, że to właśnie są te stwory, które wychodzą każdej nocy.

Mit o zatopionym mieście został obalony, gdy miałam 16 lat, kiedy wypompowano cala wodę z Zalewu, żeby go oczyścić. Oprócz pustych butelek po napojach i śmieciach nic tam nie było. Poza tym głębokość samego zbiornika nie była aż taka duża jak mi się wydawało – nie więcej niż pięć metrów. Najbliżej wyspy byłam również w tym samym roku. Była wtedy bardzo mroźnia zima i można było przejść Zalew z jednego końca na drugi po zamrożonej tafli lodu, która okazała się pusta.

Zalew Nowohucki jest już od paru lat bardzo ładnie odnowiony ze środków Unii Europejskiej. Wróciło do niego tętniące życie, które miał na samym początku swojej sławy. Za każdym razem, kiedy wybieram się na spacer wokół niego przypominam sobie te sytuacje z dzieciństwa i śmieję się z naszej dziecięcej, naiwnej głupoty. Jednak coś z lektury „Ten Obcy" wyciągnęliśmy, a mianowicie jak wielka jest silą przyjaźni.

Autor: Anna Jagocha 2016 r.

Data opublikowania: 16.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko