Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Moje dziedzictwo – kim jestem?

Swoje rozważania na temat dziedzictwa, należy zacząć od zdefiniowania tego pojęcia, zarówno z punktu widzenia nauki jak i mojego własnego. Oczywiście nie chciałbym zasypywać tej wypowiedzi książkowymi terminami, bo nie miejsce i czas na to. Chcę tylko zwrócić uwagę na samo rozróżnienie tego pojęcia. Na zajęciach powiedziano nam, że dziedzictwem jest wszystko, co za to dziedzictwo uznamy. Nie wypada mi się z tym nie zgodzić. Ja jednak posunąłbym się o krok dalej, wysnuwając śmiałą teorię, że moim dziedzictwem jest również to, co w sposób bezpośredni czy pośredni mnie nie ukształtowało. Niniejszym tekstem, chciałbym udowodnić, jak te dwa wymienione powyżej spojrzenia na aspekt dziedzictwa wpłynęły na mnie jako osobę, którą jestem. 
 
Najbardziej wyrazistym przykładem mojego ukształtowania jako człowieka, jest mój dom. Dom w rozumieniu zarówno miejsca zamieszkania, jak również miejscowości rodzinnej. W tym miejscu warto odnotować historię mojej rodziny, którą niestety znam tylko z przekazów ustnych (dogłębne zbadanie genealogii mojej rodziny pozostawiam sobie na okres po skończeniu studiów). Z opowieści mojego dziadka wynika, że moi przodkowie, dziadkowie mojego dziadka, przed wybuchem pierwszej wojny światowej, posiadali znaczne obszary ziemskie, zarówno rolne, jak i gospodarcze należące do obecnych terenów mojej miejscowości, Ogrodzieńca. Niestety ciężka sytuacja materialna wynikająca z trudów wojny  i stan ówczesnej gospodarki zmusiła moich przodków do pozbycia się, w zasadzie całości swoich dóbr ziemskich. Nie znam kwoty odstępnego oraz szczegółów tych transakcji. Opowieść ta jednak krąży w mojej rodzinie i często jest powtarzana. 
 
Wydaje mi się, że każda rodzina posiada w swoich zbiorach swoiste artefakty upamiętniające minione pokolenia i historię rodu. W moim domu takie artefakty są dwa. Pierwszym jest czapka ułańska oraz pas mojego pradziadka, który w okresie II wojny światowej należał do ułanów. Z wielkim ubolewaniem przyjąłem fakt, że oryginalna szabla, którą posiadał mój przodek, przepadła bez wieści. Nie udało mi się ustalić, co się z nią stało. Czapka ta zajmuje centralne miejsce w pokoju mojej babci i ilekroć na nią spojrzę, wywołuje natłok myśli i pytań, na które już raczej nie uzyskam odpowiedzi. Zastanawiam się bowiem, co (mówiąc kolokwialnie) ta czapka przeżyła i zobaczyła. Ile potu i zapewne krwi mój przodek przelał, by chronić tego co polskie, tego co nasze. Ta czapka to również lekcja patriotyzmu, który towarzyszy mi od najmłodszych lat. I nie jest to patriotyzm papierowy, pusty. To patriotyzm wpojony i przyjęty bez słów oporu. Czasem nazywam go patriotyzmem krwi. Bo skoro mój przodek był gotów przelewać krew za ojczyznę (nie dotarłem do informacji czy rzeczywiście walczył, dlatego używam takiego stwierdzenia), ja, z racji tej samej płynącej w żyłach krwi, jestem w pewien sposób zobligowany do wyznawania podobnych wartości. Mimo, że inne są czasy, podejście do życia, ten patriotyzm w moim życiu nie przemija, a wręcz żyje nadal, z każdym uderzeniem serca coraz bardziej. 
 
Drugim, wspomnianym artefaktem jest harmonia. Instrument swego czasu bardzo popularny, teraz raczej niszowy, by nie użyć sformułowania ‘zapomniany'. Dźwięki wydobywane z tego skórzanego miecha, zawsze będą mi towarzyszyć i przysparzać o drżenie całego ciała. Niestety instrument ten „żyje" tylko w mojej pamięci, gdyż upływ lat zniszczył harmonie należącą do mojego dziadka. Pamiętam jednak doskonale, jak będąc jeszcze urwisem, dziadek sadzał mnie na krześle i zaczynał swój koncert. Jak z pasją grał i śpiewał piosenki jego młodości. Wtedy harmonia była dla mnie zjawiskiem wręcz mistycznym. Mój dziadek, choć nie był wirtuozem w swoim fachu, bawił się muzyką, potrafił stworzyć klimat przewyższający wszystkie bajki, wszystkie zabawy. Zabierał mnie w podróż w swój świat, świat pasji, wrażliwości, uczuć. Świat prawdziwy, żyjący właśnie tamtą ulotną chwilą. Wtedy chciałem tylko patrzeć na skaczące po klawiszach palce mojego dziadka, wsłuchiwać w wydobywające się z harmonii dźwięki. Błahe z pozoru „pitolenie" (takiego określenia na swoje muzykowanie używał dziadek), ukształtowało mnie w sposób dla mnie zaskakujący. Te mistyczne koncerty, przerodziły się w pasję do muzyki, do grania, do instrumentu. Gdy sam zacząłem uczyć się gry na gitarze, zdałem sobie sprawę z powtarzalności historii. Mój dziadek był samoukiem. Ja podobnie, choć zupełnie nieświadomie, sam postanowiłem poskromić instrument. Ja słuchałem koncertów mojego dziadka, a teraz sam gram „koncerty" dla małego syna mojej siostry. Ironia losu? 
 
Mój dziadek należał do osób bardzo tradycyjnych, zarówno pod względem poglądów, jak również tych związanych z kultywowaniem tradycji. Idealnym przykładem był staropolski obyczaj związany z Wigilią. Mówiono bowiem, że jeżeli w tym dniu pierwszym gościem w domu będzie mężczyzna, to nadchodzący rok będzie opływał w szczęście i bogactwo. Mój dziadek zawsze tego dnia odwiedzał nas z samego rana. I robił to specjalnie, żeby wyprzedzić ewentualnych innych gości. Ale nie przychodził z pustymi rękami. Przynosił ze sobą pęczek słomy, którą później wkładaliśmy pod świąteczny obrus, oraz jemiołę. Do tej pory, mimo że nie ma go już wśród nas, słoma i jemioła są rokrocznie obecne w naszym domu. 
 
Oprócz rzeczy świątecznych dziadek opowiadał mi wiele o świecie i o tym jak na niego patrzeć. Sam wiele widział, w młodości dużo podróżował. Polskę przejechał parę razy wzdłuż i wszerz. Przekazywał mi czasami rzeczy z pozoru błahe. Mawiał na przykład, żebym szanował pieniądze. I nie chodziło mu o to, żebym ich nie trwonił na „głupoty". Większą uwagę skupiał na ułożeniu banknotów w portfelu, konkretnymi nominałami, od najmniejszego do największego. I choć wtedy miałem do tego bardzo ambiwalentny stosunek, teraz sam praktykuje taki układ. Ta kwestia z pewną formą pedantyzmu przerodziła się  w ogólną manię czystości i porządku.
 
Śmiało i bez żadnej kozery mogę stwierdzić, że muzyka jest moim największym dziedzictwem. To ona bowiem towarzyszy mi od najmłodszych lat. Zarówno za sprawą mojego dziadka, jak również mojego ojca. Mój protoplasta, choć na żadnym instrumencie nie gra, kolekcjonuje płyty. Zwykłe kompakty i powracające obecnie do łask winyle. To właśnie ojciec zaszczepił mi miłość do słowa śpiewanego. Tak, do słowa. To dzięki niemu wkroczyłem w świat dorosłości mentalnej, wsłuchując się w poezję Kaczmarskiego, Starego Dobrego Małżeństwa czy Dżemu.    
 
Wspomniałem na początku tego tekstu o moim mieście, Ogrodzieńcu. Dla wielu to miejsce nieodzownie połączone jest ze słynnym zamkiem. Owszem, to interesujący zabytek, powstały jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego, drastycznie zrujnowany podczas Potopu Szwedzkiego. Zniszczenia były tak wielkie, że nigdy nie udało się przywrócić zamkowi jego dawnej świetności. Mimo wszystko jest wspaniałym ukoronowaniem zamków Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Mam jednak pewien dysonans związany z tym miejscem. Przywiązanie i ciągłe obcowanie z czymś skutkuje tym, że to coś nie wywiera już takiego wrażenia jak wcześniej. Dokładnie tak samo jest w przypadku moich „relacji" z zamkiem. On po prostu jest, stoi. I choć moje odczucia są jakie są, zawsze, ilekroć tylko przyjadę w rodzinne strony, patrzę na niego i wtedy wiem, ze jestem w domu. On mi daje takie poczucie stabilizacji. Czas płynie, wszystko się zmienia, a Zamek nadal stoi, w tym samym miejscu, nienaruszony. Jest takim Wielkim Bratem, trzymającym pieczę nad całą okolicą, nad ludźmi.  
 
We wstępie tego tekstu wspomniałem o tym, że za moje dziedzictwo uznaje również to, co nim nie jest. Ilekroć zastanawiam się nad tym aspektem, dochodzę do wniosku, że rzeczy, które nie miały wpływu na mój rozwój psychiczno-obyczajowy też w jakimś sensie na ten rozwój wpływały. Wystarczyło by żeby jedna, dowolna chwila mojego życia potoczyła się inaczej: obcowanie z innymi dziedzinami sztuki, architektury, wychowanie się w innym miejscu, z innymi ludźmi. Wszystko to mogłoby wpłynąć na obraz reszty bagażu doświadczeń, który mnie ukształtował. Mógłbym mieć inne spojrzenie na świat, na wyznawane wartości. Na szczęście nie dowiem się, jak by to wszystko wyglądało.  
 
Wiele z wymienionych tutaj sytuacji dotyczy konkretnych osób, głównie członków mojej rodziny. Choć niniejsze wyznanie zahacza o znamiona natarczywego i momentami wręcz nieznośnego patosu, wiele zawdzięczam mojej rodzinie. To nie jest chwyt, mający złapać osobę czytającą za serce. Moi przodkowie wywarli olbrzymi wpływ na moje życie. Wszystkie wartości, które przekazali mi rodzice, dziadkowie będą we mnie żyły do końca. A ja, świadomy tego dziedzictwa niematerialnego, które odziedziczyłem, postaram się, aby było ono kultywowane i przekazywane moim dzieciom, wnukom i dzieciom moich wnuków. Ale czy to wszystko się uda? Czas zweryfikuje moje postanowienie.
 
Autor: Anonim 2015 r.
Data opublikowania: 11.02.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko