Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Ida w technikolorze

Kiedy myślę o moim dziedzictwie, pierwsze co przychodzi mi do głowy to wartości, które od początku mojego istnienia, od chwili narodzin, otaczały mnie najbliżej – moja rodzina. W zasadzie powinnam napisać „rodziny", gdyż ta podstawowa komórka społeczna: mama, tata, rodzeństwo, czyli w klasyfikacji socjologicznej rodzina nuklearna, zawsze w jakiś sposób się rozgałęziała, często dając mi odmienne bodźce.
 
Historii swojej rodziny przyglądam się od dawna, gdybym miała podać jakiś konkretny moment, byłby to czas gimnazjum, kiedy to przeczytałam książkę „W ogrodzie pamięci" Joanny Olczak-Ronikier. Ta nagrodzona nagrodą Nike rodzinna saga była ważna nie tylko dla krewnych samej autorki, z oczywistych względów prywatnych, była również istotna dla całego pokolenia, stanowiła bowiem historyczny zapis doświadczeń burzliwego XX wieku, w szczególności Żydów. Motyw żydowskości pojawia się również w najnowszym polskim fenomenie filmowym – „Idzie" Pawła Pawlikowskiego. Główna bohaterka, przed złożeniem ślubów zakonnych wyrusza w podróż mającą za zadanie odkrycie jej historii, tożsamości. Ja, tak jak tytułowa Ida, również obiorę swoją tożsamość jak cebulę. Robię to jednak, w przeciwieństwie do filmowej bohaterki, w pełni świadomie.
 
Pierwsza warstwa to moi rodzice, mój rodzinny dom. Urodzona w małym Tarnowie zawsze już będę miała kompleks małomiasteczkowej dziewczyny, która na pierwszym roku studiów musiała z nawiązką nadrobić braki w edukacji kulturalnej. Jako trzecie, najmłodsze dziecko pary prywatnych przedsiębiorców od zawsze potrafiłam rozpychać się łokciami, walczyć o swoje. Zawsze praktycznie wszystko było mi wolno, rodzice wiedzieli, że pierwszy syn i córka „się udali", najmłodsza „aparatka", jak byłam nazywana przez sympatię do publicznych wystąpień i niewyparzony język, mogła więc zaraz po maturze oświadczyć, że nie idzie na studia, tylko jedzie do Stanów zarabiać dolary. Bo dlaczegóż by nie, skoro rodzony ojciec pierwsze lata jej życia spędził u Wujka Sama zarabiając na mieszkanie, a następnie przeniósł się do brytyjskiej królowej, kiedy owe mieszkanie stało się za ciasne i trzeba było uciułać na dom z ogrodem. Ten bardzo powszechny przecież wątek mojej rodziny, emigracja zarobkowa rodzica, odcisnął na mnie niemałe piętno. Jestem pewna, że ma ono skalę pokoleniową, pamiętam przecież, że wiele dzieciaków z klasy przynosiło na lekcję gumy do żucia z Niemiec, czy czekoladki z Włoch, niekoniecznie kupione na wakacjach. O ognisko domowe dbała więc mama, chłonąca uczucia swoich bliskich „gąbka", żyjąca sprawami swoich dzieci jak matka z „Do latarni morskiej" Virginii Wolf. Z pozoru niezwykle krucha i delikatna, w rzeczywistości jednak będzie dla mnie przykładem niezwykłej siły, kiedy sama jako matka przypomnę sobie jak wstawała przed 5 do pracy, prowadząc na cały etat swój biznes, gotowała dwudaniowe obiady dla trójki dzieci, które woziła na basen, dodatkowy angielski, zbiórki na obozy sportowe starając się, aby niczego im w życiu nie zabrakło. To jak do przesady dbała o to, co wypada a co nie, co ludzie pomyślą, obrazuje moja bodaj ulubiona anegdota o tym, jak na porodówce mając urodzić mojego brata, ignorowana przez personel medyczny poprosiła o szmatę, żeby móc własnoręcznie zetrzeć swoje wody z podłogi. Miała wtedy 24 lata, czyli tyle ile ja teraz. Temperament i charakter po ojcu sprawia, że teraz w takiej sytuacji myślałabym tylko i wyłącznie o sobie, jednak lekcje manier i ogłada mamy zniwelowałyby moją reakcje do koniecznego minimum stanowczości.
 
Charakter to nie jedyny aspekt różniący moich rodziców jak wodę i ogień. Dorastali na dwóch krańcach Polski (mama w małopolskim Szynwałdzie, czyli z niemieckiego „pięknym lesie", tata jako Zbyszko z Bogdańca w lubuskiej wsi), w rodzinach o różnych tradycjach (ta konsternacja małego dziecka, kiedy w jednej rodzinie prezenty przynosi Gwiazdor, a w drugiej Święty Mikołaj), a nawet poglądach politycznych. Jednak przy obieraniu kolejnej warstwy mojego dziedzictwa chciałabym się skupić na początek na wspólnym punkcie pochodzenia – chłopskości. Pochodzenie rolnicze, wychowanie się na gospodarstwie dziadków, ta przysłowiowa słoma z butów dało mi więcej niż podkładkę pod przyszłe poglądy dotyczące chowu przemysłowego i spożywania mięsa. Nie było mi dane urodzić się jako potomek szlacheckich rodów, którzy mimo iż stanowiły niecałe 10% ludności, były jedynymi autorami kart historii Polski. Być może jest to jeden z powodów, dla których na myśl „dziedzictwo" mój umysł nie wyświetla niczym w odruchu Pawłowa, zaprogramowanego w szkole słowa „ojczyzna". Od zawsze miałam problem z pojęciem „polskości", walkę o nią. W 1939 roku pewnie sama dołączyłabym do Gombrowicza na statek do Argentyny. Do dziś nie rozumiem tak jednostronnego potępiania Jakuba Szeli jako przywódcy rabacji galicyjskiej. Kiedy stoję w rodzinnym Tarnowie na pl. Sobieskiego, gdzie w 1846 roku znajdowało się Starostwo i patrzę w dół ulicy Krakowskiej, po której według przekazów spływała wartkim strumieniem krew pomordowanej szlachty, dreszcz przechodzi mnie na myśl o tragizmie tych zdarzeń, jednak daleko jest mi do rozróżniania „pomordowani MY, Polacy" w przeddzień wyzwoleńczego powstania i „ciemni ONI", mordercy na usługach Austrii. A tak przecież uczą nas w szkole, o ironio, kilometr od placu znajduje się moje liceum, w którym wciąż uczą galicyjską młodzież czuć pogardę względem chłopa (zapewne nierzadko własnego pradziada), który pod ciężarem pańszyźnianego bata ośmielił się podnieść rękę na swego Pana.
 
Wracając do wątku rodzinnego, chłopskość to nie jedyny powód dla którego pojęcia ojczyzny i narodowości nie rozumiem tak jednoznacznie. Wraz z tą warstwą mojej cebuli, która do dzisiaj przy zbytnim drążeniu wywołuje łzy, przenosimy się na Kresy Wschodnie. Niedawno moja siostra dowiedziała się jak przez przypadek odwiedziła rodzinne strony mojej babci ze strony ojca. Zwiedzając z chłopakiem Krzemieniec, rodzinne miasto Juliusza Słowackiego, nie miała pojęcia, że zawitała do miejsca urodzenia swoich dziadków. Babcia bardzo niechętnie wspominała tamte czasy, które jak się później okazało, noszą ze sobą bolesne wspomnienia rzezi wołyńskiej. Podczas przeglądania rodzinnego albumu usłyszeliśmy strzępki wstrząsających historii, które bardziej pozwoliły mi zbliżyć się do zrozumienia jeszcze żywej w babci nienawiści do Ukraińców i wdzięczności względem Niemców, którzy „uratowali naszą rodzinę" wywożąc ich do Niemiec na roboty. Po raz pierwszy uzmysłowiłam sobie wtedy, że w babci „siedzi" więcej ze Wschodu, niż jej niepowtarzalny akcent. Ta proniemieckość bardzo odróżnia tę część mojej rodziny od dziadków ze strony mamy, którzy bardzo doświadczeni przez Niemców podczas Drugiej Wojny Światowej z otwartymi ramionami powitali ustrój, który potem nastał. Dziadek jako wieloletni sołtys i działacz partyjny cieszył się zarówno za komuny oraz po jej zakończeniu niemałą popularnością oraz szacunkiem. Każde wakacje i wiele weekendów spędziłam u dziadków w Szynwałdzie, gdzie podświadomie chłonęłam sympatie socjalistyczne. Nie sądzę, by moi dziadkowie indoktrynowali mnie z premedytacją, lecz do dzisiaj dźwięczą mi w głowie hasła towarzyszące mi w dziecinnych zabawach: „Buzek na wózek", „Balcerowicz musi odejść". Potem w szkole uczono mnie, że komunista i zły człowiek to synonimy, że czerwoni to zdrajcy i szpiedzy. Kłótnie taty na tematy polityczne z moim dziadkiem przy świątecznym stole były dla mnie nie lada wyzwaniem, bo po cichu, w moim przeświadczeniu czułam, że muszę opowiedzieć się po jednej ze stron. W efekcie jeden z kolegów niedawno określił moje poglądy polityczne jako „Wilk z Wall Street spotyka Związek Radziecki". Te kontrastujące historie, odmienne opinie, niejednoznaczne osądy uważam za podstawę mojego dziedzictwa niematerialnego, który nie jest niczym innym jak zbiorem wartości, które wyniosłam bezpośrednio z rodzinnego domu, czy też z różnych rodzinnych opowieści. 
 
Na moje rodzinne dziedzictwo nie składają się wielkie nazwiska, nie ma motywu żydowskiego, nie mam pradziadka, który został zamordowany w Katyniu. I choć Andrzej Wajda nie nakręci filmu na motywach dziejów moich przodków, uważam je za o niebo bardziej fascynujące od niejednej historycznej produkcji współfinansowanej przez PISF.
 
Film o mojej rodzinie nie miałby rozmachu „Miasta 44", nie byłby, mam nadzieję, tak bolesny jak „Róża". Przypominałby bardziej wspomnianą na początku kameralną „Idę", subtelną z pozoru historię przepełnioną wielkim ładunkiem emocjonalnym. Ja jednak nakręciłabym film o swoim dziedzictwie w bardzo intensywnym kolorze. Nic co związane z moją rodziną nie było czarno-białe.
 
Autor: Daria Drzewiecka 2015 r. 
Data opublikowania: 10.02.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko