Babcia lubiła opowiadać historie. Zasypywała nas tymi opowieściami przy różnych okazjach, nie oszczędzając nieznajomych i przygodnych gości. Miała gawędziarskie zacięcie. Było to przecież całkiem niedawno, a jednak ilekroć próbuję się przebić przez warstwy pamięci, gubię wątek. Docierają do mnie jedynie urywki opowiadań, strzępy anegdot, jakieś dalekie echa historii, które – raz puszczone w obieg – rezonują jeszcze w przestrzeni, choć próżno już szukać źródła. Czasami udaje się wyłuskać z tych skrawków jeden w miarę wyraźny obraz. Na przykład taki.
W chałupie pradziadków, nad kuchnią w drugiej izbie, jest piec chlebowy. Porządny, murowany, dość głęboki. Po upieczeniu chleba prababcia Antonina suszy w nim drewno na opał. Babcia, najmłodsza z piątki rodzeństwa, wałęsa się ze starszymi braćmi po podwórzu. Ma góra pięć lat. Kiedy matka woła synów, żeby wydostali z pieca wysuszone polana, babcia biegnie za nimi do domu, nie odstępuje ich na krok. Władek i Stacho zabierają się do roboty: wyciągają po kilka szczap na raz i rzucają niedbale na podłogę, a ich mała siostra układa je na postrzępionym kawale starego fartucha. W końcu nie mogą dosięgnąć pozostałego w głębi drewna i wpadają na pomysł, żeby babcia weszła po nie do środka. Podsadzają ją, pomagają wspiąć się na żeliwną płytę kuchni i wgramolić do pieca. Gdy jest już wewnątrz, przychodzi im nagle do głowy kawał i zatrzaskują drzwiczki.
Wyobrażam sobie przerażenie kilkuletniej dziewczynki złapanej raptownie w jedną z owych Schulzowskich bocznych odnóg rzeczywistości, ciemną i duszną, rozciągające się w nieskończoność sekundy i całe bestiarium wyobraźni ożywione na tę okoliczność. Z Władka i Stacha były wesołe chłopaki, żarty się ich trzymały, więc jeszcze zza tych drzwiczek musieli postraszyć siostrę. Kiedy wreszcie postanowili zakończyć zabawę i otworzyli blaszane podwoje, babcia – która w czeluściach pieca zdążyła już zstąpić do piekieł – wypadła na zewnątrz z takim impetem, że uderzyła głową o krawędź kuchni. Chodziła później z guzem wielkości śliwki nad uchem i tym sposobem postępku braci nie udało się ukryć.
Innym razem, podczas okupacji niemieckiej (w czterdziestym drugim albo trzecim roku), prababcia wysłała córkę z koszem jajek do dworu. Dwór znajdował się w Przysusze, niecałe sześć kilometrów od wsi. Najkrócej szło się za stodołami i budynkami gospodarczymi, na przełaj przez pola, aż do głównej drogi. Dalej wiódł upstrzony kocimi łbami żwirowy trakt – trzeba było udać się tędy do sąsiedniej miejscowości, minąć kościół, a następnie skręcić w wysadzaną lipami aleję, prowadzącą prosto do zabudowań dworskich. Dziesięcioletnia wówczas babcia z wiklinowym koszem w ręku wychodziła właśnie z ostatniego położonego na granicy wsi sadu na utwardzoną szosę. Miejsce to, usytuowane na niewielkim wzniesieniu, nazywano Wietroczyskami ze względu na stojący w pobliżu wiatrak młyński; rozciągał się stąd malowniczy widok na okolicę. Z daleka, od strony Janikowa, widać było jadącą furmankę.
Gdy wóz zbliżył się na tyle, że można było rozpoznać sylwetki postaci, babcia oblała się zimnym potem. Obok furmana – znajoma twarz, jakiś daleki krewny, piąta woda po kisielu, a może krewnego sąsiad – siedział Niemiec w mundurze. Na oko trzydziestoparoletni, średniego wzrostu, krótko przystrzyżone włosy. Furmanka toczyła się z chrzęstem po żwirze, a babcia szła z przodu z duszą na ramieniu, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Zaraz jednak usłyszała za plecami metaliczne „Halt!". Wóz się zatrzymał, mężczyzna powiedział coś niezrozumiałego po niemiecku, a furman zawołał na babcię i zapytał, dokąd idzie. Odpowiedziała, że do dworu; wtedy woźnica wziął od niej koszyk i kazał jej wsiadać. Dziewczynka struchlała, ale nie miała odwagi się sprzeciwić, więc przytrzymując się wystającej belki, wspięła się na furę i przycupnęła z tyłu. Przekonana o swojej rychłej śmierci odmawiała w duchu zdrowaśki, zerkając kątem oka na Niemca. Znad kieszeni na prawej piersi mężczyzny łypał Parteiadler, sprężysta ręka opierała się na leżącym z boku karabinie, podskakującym co chwila na wyboistej drodze.
Kiedy minęli kościół i dojechali do rozwidlenia, woźnica stanął. Odwrócił się do dziewczynki i powiedział, że dalej jadą prosto, wobec czego tutaj musi wysiąść. Popatrzyła na pustą szosę – w pobliżu nie było śladu żywego ducha. Niemiec zaśmiał się i rzucił jej na odchodne kilka słów w niezrozumiałym języku, którego suche trzaski i szelesty wywoływały u niej ciarki. Schodziła z wozu powoli, ściskając w ręku pałąk koszyka i myśląc, że właśnie nadchodzi jej ostatnia godzina. Prawie namacalnie czuła wycelowaną w swoje plecy lufę karabinu; serce waliło jej jak młotem i modliła się już tylko o to, żeby zginąć szybko. W tym momencie woźnica strzelił z bata tak, że aż podskoczyła, a furmanka ruszyła naprzód po wybojach, wzbijając za sobą tuman kurzu. Babcia stała na skraju drogi, próbując pojąć to cudowne ocalenie.
Cała masa anegdot wiąże się z okresem szkolnym. Edukacyjna przygoda babci zaczyna się w rodzinnym Janikowie. Jeszcze przed wojną pradziadek i kilku innych chłopów ze wsi na wieść o tym, że ówczesna dziedziczka planuje sprzedać część majątku wraz z domem, postanawiają odkupić od niej budynek i zorganizować w nim szkołę. Urządzają zbiórkę pieniędzy, udaje im się pomyślnie dokonać transakcji i wkrótce zostają uruchomione pierwsze klasy. Zanim jednak babcia zdąży rozpocząć naukę, wybucha wojna i siedzibę placówki przejmują Niemcy. Od tej pory szkoła działa nadal oficjalnie z obniżoną najpierw do trzech, a później do jednej, liczbą klas, ale lekcje odbywają się w prywatnych chałupach. Babcia kończy w tym trybie cztery klasy. Na zachowanych z tego okresu świadectwach z pieczęcią Generalnej Guberni – opisanych w dwóch językach, po polsku i po niemiecku – można odczytać nazwy przedmiotów: arytmetyka i geometria, śpiew, rysunki, ćwiczenia cielesne, zajęcia praktyczne, a nawet… roboty kobiece.
W marcu czterdziestego piątego roku starszy brat babci przynosi do domu wieść, że w pobliskiej Przysusze uruchomiono podstawówkę. Przysucha liczyła wówczas około półtora tysiąca mieszkańców – była to niewielka osada z trzema rynkami, wokół których przed wojną skupiało się życie trzech społeczności: polskiej, niemieckiej i żydowskiej. Otwarta na nowo szkoła mieściła się w tymczasowej siedzibie przy rynku niemieckim, w salach Stowarzyszenia Spożywców „Przyszłość". Babcia poszła do piątej klasy. Z krótkiego epizodu w przysuskiej podstawówce zapisała się jej w pamięci głównie postać nauczycielki. Pedagożka miała w zwyczaju w trakcie lekcji delegować ją z kilkorgiem innych dzieci do załatwienia jakichś niecierpiących zwłoki prac domowych. Wyglądało to mniej więcej tak. Belferka przynosiła dziennik, sprawdzała obecność, po czym rozglądała się po sali i mówiła: „Dzisiaj będziemy się uczyć, jak obliczyć pole prostokąta. Dziewczynki ze wsi (tu następowało wyliczenie), chodźcie do mnie! Macie tu worek i idźcie mi narwać trawy dla kóz."
W kolejnych latach babcia kontynuowała naukę w prywatnym gimnazjum i liceum Sióstr Służek w Mariówce. „Marioska szkoła", jak o niej mówiono, cieszyła się wtedy bardzo dobrą opinią. Chociaż funkcjonowała jako placówka prywatna, kuratorium oświaty sprawowało nad nią nadzór w zakresie treści nauczania. Co jakiś czas odbywały się w szkole wizytacje, które miały na celu sprawdzić, czy aby na pewno zakonnice prowadzą edukację zgodną z linią ideologiczną partii. Na jednej z lekcji biologii któryś z chłopców, chcąc sprowokować nauczycielkę, spytał, czy to prawda, że człowiek pochodzi od małpy. Zapytany, kto mu takich głupot naopowiadał, odparł, że słyszał to podczas ostatniej wizytacji. Profesorka miała wtedy zareplikować: „Jak przyjdzie pan wizytator i będzie mówił, że pochodzicie od małpy, możecie mu odpowiedzieć: no chyba, że pan wizytator, bo mnie to stworzył Pan Bóg i ja mam duszę nieśmiertelną." Jakiś życzliwy uczeń musiał wówczas złożyć donos, bo wkrótce za ten i inne grzechy przeciw demokracji ludowej zakonnica trafiła do więzienia.
Po maturze babcia zdawała na studia do Łodzi. Dwaj starsi bracia, już wtedy żonaci, kupili tam wspólnie mieszkanie; jeden z nich pracował jako kierowca w Pekaesie, drugi był krawcem i szył kostiumy dla teatru. Babcia miała iść na farmację. Los jednak spłatał jej figla i chociaż zdała egzaminy bezbłędnie, nie została przyjęta na uczelnię. Z braku miejsc – tak przynajmniej podano w oficjalnej wersji. Prywatnie dowiedziała się później, że zaszkodziła jej opinia młodzieżowego aktywu z liceum, poza tym nie należała do ZMP. Do tego ZMP właściwie nawet chciała się kiedyś zapisać. Prababcia powiedziała jej wówczas: „Jo ci dum Dezympe! Będziesz diabłu duszę sprzedawać." I nie sprzedała. Po niefortunnych egzaminach wróciła do Janikowa i rozpoczęła pracę. Na studia przyszło jej czekać kolejne osiem lat.
Jest tych opowieści jeszcze całkiem pokaźna ilość. Wszystkie we fragmentach. Niektóre wracają do mnie w jakimś nieoczekiwanym ciągu skojarzeń, inne próbujemy pracowicie, słowo po słowie, odtworzyć wspólnie z mamą. Na przykład o żołnierzu radzieckim Iwanie, co nie potrafił zabić Niemca, „bo mu żałko było", chociaż jemu samemu trzy babuszki zastrzelili. Albo o proboszczu Wincentym, który wszystkim chłopcom we wsi dawał na chrzcie imię Wicek. O wychowankach katolickiego internatu – jak na złość zakonnicom śpiewały Międzynarodówkę w pokojach. O pracy w szkole w socjalistycznej Polsce, o prowadzeniu harcerstwa i o siłowaniu się na rękę z życiem, które nie miało w zwyczaju rozpieszczać ani kilkuletniej dziewczynki, ani kilkudziesięcioletniej kobiety.
Za każdym razem kiedy myślę o dziedzictwie, uwiera mnie patos, jaki w trybie historycznych nawarstwień przylgnął do tego pojęcia. Dla mnie owo szumnie brzmiące dziedzictwo to jest te parę historii: osobistych, błahych, nietrwałych. Historii, które mają wprawdzie konkretne odniesienia, dotykają w pewnych miejscach materialnej rzeczywistości, jednak w istocie należą do porządku opowiadania. Są zatem zdane na łaskę pamięci, wprzęgnięte w reguły narracji, podatne na manipulacje i zniekształcenia. Są także przefiltrowane przez wrażliwość, temperament i społeczno-kulturowe umocowania co najmniej dwóch pokoleń. Najbardziej fascynują mnie w nich te punkty przecięcia, w jakich plan indywidualny krzyżuje się z planem globalnym. Oto gdzieś na środku gościńca, na głuchej prowincji mały człowiek styka się z wielką historią. Zdezorientowana dziesięciolatka usiłuje potem uchwycić sens tego spotkania, w którym pochód dziejów musnął ją swoim pędem i pomaszerował dalej.
Autor: Anna Kapusta 2014r.