Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

„…ja się zawsze nie mogłam doczekać tego święta Bożego Narodzenia…" - o świętach w czasie okupacji oczami mojej Babci

Pamiętam jak w dzieciństwie razem z rodzeństwem wsłuchiwaliśmy się w opowieści obu naszych Babć o „dawnych czasach". Zamiast bajek na dobranoc woleliśmy opowieści o ich młodości czy też dzieciństwie naszych rodziców.
 
W ostatnich miesiącach moją szczególną uwagę przyciągnęły relacje jednej z nich (mamy mojego Taty) dotyczące II wojny światowej. I chociaż słyszałam je już wiele, wiele razy, to dopiero niedawno dotarło do mnie jaką mają wartość. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że opowiada je najdzielniejsza i najsilniejsza kobieta jaką znam. 87 latka, najstarsza z czwórki rodzeństwa Borowych, 14-letnia łączniczka AK, Główna Księgowa w GUS-ie, szczęśliwa żona, matka trójki dzieci, babcia trójki wnucząt, która przeżyła wojnę, śmierć swoich rodziców, całego rodzeństwa, męża, dwójki swoich dzieci… Autorytet, osoba godna podziwu i naśladowania. Właśnie dlatego w wakacje zaczęłam swój skromny projekt nagrywania wypowiedzi Babci, może kiedyś wykorzystam je w jakimś innym celu, jednak na razie to właśnie im chciałabym poświęcić ten esej.
 
W mojej rodzinie zawsze dużą wagę przywiązywało się do przeróżnych świąt. Nieważne czy to Boże Narodzenie, Wielkanoc, urodziny czy imieniny, najważniejsze, że jest to okazja do zebrania się przy jednym stole i spędzenia kilku godzin w ciepłej, domowej atmosferze. W dzisiejszych, zabieganych czasach, coraz częściej można usłyszeć od znajomych, że „nie obchodzą świąt", „nie mają czasu", „nie lubią rodzinnych spotkań". Ja czuję zupełnie inaczej. Nie wyobrażam sobie wigilijnej kolacji, Lanego Poniedziałku czy moich urodzin bez najbliższych. W takie dni u mnie w domu zawsze było rodzinnie i mam nadzieję, że zawsze tak będzie. Słuchając opowieści Babci o wojennych czasach zaczęłam się zastanawiać jak wtedy wyglądały święta. Wielkimi krokami zbliża się Boże Narodzenie, więc postanowiłam trochę podpytać jak ona pamięta święta z tamtego okresu. Oto czego się dowiedziałam…
 
Babcia Renia w momencie wybuchu II wojny światowej miała 12 lat. Razem z rodzicami (Stanisław i Czesława) oraz trójką młodszego rodzeństwa (Witold, Zofia, Teresa) mieszkała w Czyżewie-Osadzie położonym w województwie podlaskim, jedyne 2,5 km od granicy z województwem mazowieckim i około 30 km na wschód od Ostrowi Mazowieckiej.
 
Na początku wojny, przez około dwa lata, Czyżew znajdował się pod okupacją sowiecką. Później, w czerwcu 1941 roku, na dłuższy czas wkroczyli tam Niemcy, by pod koniec wojny zostać wypartymi przez wojska radzieckie. Jako, ze Babcia praktycznie całą wojnę mieszkała w jednym miejscu myślałam, że wskaże mi podobieństwa i różnice w życiu pod okupacją sowiecką i niemiecką. Jednak okazuje się, że to wcale nie jest takie proste.
 
Jeśli chodzi o Niemców, to oni bezwzględni byli, ale równocześnie to byli ludzie bardziej inteligentni. Wiesz, no można było od czasu do czasu spotkać przyzwoitego. Jeśli chodzi o tych skubańców, Rosjan, to to było bydło, bydło.
 
Ma oczywiście swoje zdanie na temat i jednych i drugich okupantów, jednak nie pamięta już wielu szczegółów. Zresztą dla młodej dziewczyny, nastolatki, ogólna sytuacja po prostu wydawała się bardzo zbliżona. Tak naprawdę na wsi do pewnego momentu w ogóle nie odczuwało się wojny. Dopiero w momencie, gdy Rosjanie zaczęli uciekać mieszkańcy zorientowali się, że dzieje się coś większego.
 
Potem Rosjanie uciekali na łeb na szyję, uciekali niesamowicie. I tutaj właśnie chcę Ci powiedzieć o Twojej babci, właściwie to była prababcia Twoja. Jak ona wyszła na dwór i za jakiś czas przychodzi do domu i mówi: „Renia, Ty wiesz co? Wojna jest." Ja mówię: „Oj mamuśka, mamuś se głowę zawraca. Jaka wojna...". „Słuchaj, bo ten Rosjanin, który mieszkał z nami zabrał tę swoją babę i gdzieś poszedł. Ja wyszłam przed dom i pytam go się co to za samoloty latają, a on mi odpowiada: Nicie wo, nicie wo, eto…", po rusku oczywiście, „to ćwiczenia są. Chadziajka, nicie wo, to są ćwiczenia." I jak powiedział te ćwiczenia i wyszedł to już nikt więcej go nie zobaczył. I zaczęły się rządy Niemców.
 
A jak wyglądało obchodzenie świąt? Czy były różnice między jedną a drugą okupacją? Okazuje się, że nie. Przynajmniej nie były one specjalnie odczuwalne dla nastolatki.
 
Na wsi nie było sklepów, a większość żywności mieszkańcy wytwarzali sami. W Czyżewie było o tyle łatwiej, że ludność dysponowała własnym zapleczem. Rodzina Borowych posiadała duży ogród, świnie, kury… W osadzie była również mleczarnia prowadzona przez Antoniaków (rodzice wspominanej dalej przyjaciółki Babci – Dzidki – przyp. aut.). Poza tym istniał oczywiście handel.
 
To byli specjalni ludzie, którzy tylko handlowali. Zajmowali się tylko handlem. I chodzili po wsiach. Wszędzie byli. U nich wszystko można było dostać, oczywiście dużo drożej niż jak się przeszło przez granicę i się kupiło na przykład w Warszawie. To było jednak zupełnie co innego. (…) Ciągle się przechodziło przez tą granicę. Zabijali ludzi przechodzących przez tą granicę nieraz, ale każdy się bronił jak mógł. Przecież nie było innego wyjścia.
 
Tak więc oprócz samozaopatrzenia oraz handlu wędrownego popularne było tzw. szmuglowanie, czyli przewożenie towarów przez granicę, oczywiście nielegalne. Zjawisko to było nasilone w rejonach Czyżewa szczególnie w okresie, gdy okupowany był przez Sowietów. Mieszkańcy, aby zdobyć materiały, ubrania i inne niezbędne towary, narażali swoje życie i przechodzili na stronę niemiecką. Następowała wymiana, wieś sprzedawała to co wypracowała do miasta, a miasta zasilały wieś produktami, których w niej brakowało.
 
Ale tam każdy szmuglował. O, szmuglerzy bardzo ważni byli. To było bardzo ważne. Wszyscy byli szmuglerami.
 
Przechodził każdy kto tylko miał możliwość i znał w miarę bezpieczną drogę. Babci również zdarzyło się być po drugiej stronie. Głównie zachowały się jej wspomnienia z letniej wyprawy z jej dziadkiem, ale wie, że ze swoim ojcem również odbyła taką wędrówkę do Warszawy.
 
Skoro w domu znalazły się już wszystkie niezbędne produkty potrzebne na święta czas przejść do przygotowania świątecznych potraw. Oczywiście zaczynało się je robić dużo wcześniej. Na początek – mięso.
 
Ten Niemiec mieszkał przez korytarz, ale on tam bardzo dobrze z ojcem żył. (…) On się nazywał Friedrich. Mama nigdy się nie martwiła o to, że trzeba świniaka zabić. Bo Niemcy nie pozwalali, trzeba było chodzić i prosić ich, żeby dali kartkę taką, żeby zabić to zwierzę. A ten to przychodził i tak: „Panie Borowy", ojciec też nie znał języków, ale potrafił się dogadać, „to bijemy. A Pan ma co do bicia?" I wtedy się biło dwa, jego i nasz.
 
Bardzo zainteresował mnie również sposób przechowywania takiego mięsa. W końcu nie było lodówek ani zamrażarek, a w tamtym okresie nie można było sobie pozwolić na marnotrawstwo. Babcia wspomniała o dwóch sposobach. Jednym z nich było umieszczanie porcjowanego, przyprawionego mięsa w beczkach i zalanie go specjalną zalewą z solą. Kawałki mięsa swobodnie w niej pływały, a w razie konieczności beczkę się otwierało, wyjmowało potrzebną ilość i znów zamykało. Ta metoda była oczywiście bardzo skuteczna, miała jednak wadę – mięsiwo było bardzo słone.
 
Pozbawiony tej wady był drugi sposób, trochę bardziej czasochłonny, ale w efekcie potrawy nie były aż tak przesolone. Po zabiciu świni wyprawiano jej żołądek, dokładnie go oczyszczano i robiono z niego specjalny worek. Mięso myto, krojono na porcje wedle uznania, solono i przyprawiano. Warto zaznaczyć, że nie musiały to być zawsze konkretne, te same przyprawy. Każdy doprawiał mięso jak chciał. Następnie wkładano je do przygotowanego wcześniej wieprzowego żołądka i bardzo (bardzo, bardzo!) ściśle układano obok siebie. Potem zaszywano, również jak najściślej, i wieszano u powały, żeby nic się do niego nie dostało. Gdy istniała potrzeba worek się delikatnie rozcinało, wyjmowano kawałek mięsa i ponownie mocno zaszywano. Nic się nie marnowało, nawet podroby.
 
Oczywiście obok mięsa na świątecznym stole nie mogło zabraknąć ryb.
 
Ryby to przywoził nam z Kaczkowa brat mamy – Hipolit. Kochana, myśmy zawsze mieli rybę.
 
Hipolit przywoził całe wiaderko ryb, świeżo złowionych w rzece Brok przepływającej przez wieś Kaczkowo. Brok nadal płynie, choć w niektórych miejscach przypomina obecnie bardziej strumień niż rzekę, ale woda w nim jest cały czas bardzo czysta i przejrzysta. I wciąż jest w nim pełno ryb.
Oprócz wspomnianych mięs i ryb pojawiały się również zimne nóżki oraz kugel, który Babcia zawsze lubiła. Kugel to po prostu ziemniaczana babka z cebulką pieczona w piecu. Jest on tradycyjnym żydowskim daniem, ale występuje również w kuchni litewskiej i polskiej. W Polsce znany jest również jako „rejbak" (Kurpie). Ponieważ jego robienie jest bardzo czasochłonne to na stołach pojawiał się raczej rzadko, właśnie z okazji świąt. Nie wiem skąd wzięła się tradycja przyrządzania go w domu Borowych, ale podejrzewam, że mogło mieć to związek z przenikaniem się kultur. W Czyżewie przed 1941 rokiem mieszkało bardzo wielu Żydów. W czerwcu tego roku, w momencie wejścia tam Niemców, rozpoczęła się eksterminacja ludności żydowskiej na tym terenie. Część z nich została rozstrzelana, a część trafiła do czyżewskiego getta. Z opowieści Babci wiem, że jej rodzina żyła ze społecznością żydowską w zgodzie i była lubiana w tym środowisku. Może właśnie stąd kugel znalazł swoje miejsce na ich świątecznym stole?
 
Jeżeli chodzi o bożonarodzeniowe słodkości to pieczeniem ciast zajmowały się prababcia i jej siostry. Nie było żadnych wyjątkowych przepisów, robiło się to podobnie jak robi się teraz, m.in. popularny makowiec. Zawsze musiały być dwa, trzy ciasta. Oczywiście w czasie wojny nie narzekano na nadmiar cukru, dlatego Babcia wspomina, że dla niej zawsze były za mało słodkie. Ale dobre!
 
Stół wyglądał na tyle bogato na ile było stać mieszkańców domu. Na wsi było o tyle łatwiej, że sąsiedzi wspierali się i dostarczali sobie nawzajem brakujące produkty, wymieniali się. Może nie były to królewskie uczty, ale nigdy nie głodowano.
 
Temat prezentów Babcia urwała dosyć szybko. Nie wiem czy ze względu na to, że niewiele pamięta czy rzeczywiście nie ma do końca o czym mówić. Stwierdziła, że rodzice starali się dawać jakieś drobne, skromne podarunki, ale nie to było najważniejsze.
 
Rodzice to wiesz, specjalnie tak nie robili, nie było nacisku na to. Ja pamiętam raz takie coś, jak przed świętami to babcia (…) podłożyła mi taką paczuszkę pod głowę jak spałam. I ja tak się cieszyłam, że ją dostałam. Bo rano obudziłam się i tak coś myślę, że coś mi tam nie pasuje, a to okazuje się, że tam… Nie pamiętam już co… Wstążeczki jakieś czy coś takiego.
 
Zresztą dzieciaki też podobno robiły jakieś drobne upominki, czy to zabawki czy jakieś ozdoby. Chociaż jak to mówi Babcia: do najzdolniejszych manualnie nigdy nie należałam i nadal nie należę, dlatego tę część świątecznych przygotowań zostawiała zawsze innym. Sama angażowała się bardziej w ubieranie choinki. Bo choinka w domu Borowych była zawsze!
 
Była zawsze piękna choinka, w tym największym pokoju. Zawsze była piękna choinka. I to wiązana była tam, do sufitu. No i oczywiście cała obsypana słodyczami. (…) to był mój pokój, to tam się zawsze podskubało troszeczkę. Ale choinka była ładna. Oczywiście o takich wiesz, lampkach czy coś to w ogóle nie ma o czym mówić. Takich nie było. Znaczy były, ale bardzo drogie, także u nas nie było. Ale siedziało się i się robiło ozdoby z papieru. I muszę ci powiedzieć, że to było bardzo ładne. Te moje ciotki, znaczy Andzia i ta, Zocha, to one miały bardzo duże talenty jeżeli chodzi o robienie takich ładnych rzeczy. One pięknie haftowały, chusteczki przepiękne robiły, dla siebie oczywiście. No i oczywiście jak nadchodziły święta to wieczorem siadało się do stołu, takiego wielkiego. I mama musiała nakupować tych różnych materiałów. No i oczywiście wszystkie robiłyśmy zabawki. To bardzo ładne było. Wiesz, ja tam nigdy do tego nie miałam zdolności jakoś, ale ciotki zawsze pomagały. Także choinka zawsze była bardzo piękna. Bardzo piękna. Ja nie pamiętam świąt bez choinki.
 
I ja również, podobnie jak Babcia, nie wyobrażam sobie świąt bez choinki. W domu Marczaków choinka była i będzie zawsze!
 
Z opowieści Babci wywnioskowałam, że wigilijna wieczerza wyglądała podobnie do tej, którą organizujemy teraz u siebie rok w rok. Do posiłku przy wspólnym stole zasiadano wraz z pierwszą gwiazdką, próbowano przygotowanych potraw, śpiewano kolędy. Pomimo tego, że za oknem szalała zimowa i wojenna zawierucha, starano się cieszyć każdą wspólnie spędzoną chwilą.
 
W wigilijny wieczór i w kolejne świąteczne dni wszyscy szli do kościoła. Ubierało się swoje najlepsze, wyjściowe sukienki i garnitury, płaszcze i futra, ciepłe czapki, szaliki i buty. W tym momencie warto wspomnieć, że połowa wsi była ubrana w bardzo podobne stroje. Czemu?
 
Bo za Sowietów to właśnie tak to było, że oni czasem starali się być dobrzy. Czasem to co im „spadło z nosa", jak to się mówi, to dawali do sklepów. Na przykłady my żeśmy z Dzidką miały takie sukienki dwie jednakowe. No bo był taki sam materiał... Przywozili samochód tego i był tylko jeden kolor. Więc możesz sobie wyobrazić jak ładnie się wyglądało. (...) I myśmy z Dzidką miały tak właśnie, że ona miała i ja taką samą sukienkę, bo jej mama szyła.
 
Ale co z tego, że Renia i Dzidka były identycznie ubrane? Nikomu to wtedy nie przeszkadzało, a już na pewno nie mojej Babci. Szczególnie w święta. Oprócz wspomnianych choinki i kugla cały rok czekała właśnie na ten moment, moment szczególny, czyli pójście do kościoła na Pasterkę i bożonarodzeniowe msze.
 
Święta obchodziło się wszystkie tak jak obchodzi się dzisiaj. Wiadomo było, że ganiani byli nie raz ludzie, ale w kościele to nieprawda, bo na przykład w Czyżewie było dosyć spokojnie. (…) Ja do dnia dzisiejszego pamiętam, ja się zawsze nie mogłam doczekać tego święta Bożego Narodzenia, bo je ubóstwiałam po prostu. I przede wszystkim tam śpiewali te wszystkie pieśni patriotyczne w kościele. Obojętne, żeby się nie wiem co działo, to zawsze w święta Bożego Narodzenia cały kościół, aż huczał! To było coś wspaniałego!
 
Tymi pięknymi słowami chciałam zakończyć swój esej, ponieważ wydaje mi się, że idealnie oddają one ducha świąt, który krążył między ludźmi w okresie II wojny światowej.
 
Z kilku godzin przegadanych z Babcią o samych świętach Bożego Narodzenia wywnioskowałam, że rzeczywiście, przynajmniej w jej oczach, były one bardzo podobne. Zarówno pod okupacją rosyjską, jak i niemiecką święta zawsze były celebrowane i tak naprawdę to było najważniejsze. Poza tym spędzano je dość podobnie do tych, które teraz organizujemy co roku u siebie, również z Babcią.
 
Kiedyś, za parę dni, miesięcy czy lat, Babci zabraknie, a nagranie i spisanie jak największej ilości jej historii, szczególnie z okresu okupacji, wydaje mi się w tym momencie bardzo potrzebne. Dzięki temu zachowam pamięć o Niej, o swoich przodkach, w jakiś sposób przyczynię się do ochrony dziedzictwa niematerialnego swojego, ale też wszystkich Polaków. Mam nadzieję, że ten świąteczny esej to tylko wstęp…
 
Autor: Marta Marczak 2014r.
 
Data opublikowania: 11.03.2014
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko