Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Kuchenne historie

 
Wychowałam się na wsi na skraju północno-wschodniej Polski, w odległości 10 km od styku trzech granic: polskiej, rosyjskiej i litewskiej. Hańczę większość osób kojarzy raczej z rzeką Czarna Hańcza (popularne spływy kajakowe) lub z Jeziorem Hańcza (najgłębsze w Polsce). Dla mnie to przede wszystkim miejscowość, w której spędziłam fantastyczny czas dzieciństwa. Zawsze powtarzam, że to taka mała wieś, bez szkoły, kościoła i sklepu, gdzie asfalt położono, kiedy szłam do gimnazjum. Przez wiele lat, pod względem rozwoju, pozostawaliśmy w tyle za resztą kraju. Kiedy w innych regionach wprowadzano elektryczność, u nas wieczory wciąż spędzano przy świecach. Rolnictwo zmechanizowano również dekadę później. Widzę także, iż ogromny wpływ na naszą kulturę i język ma położenie geograficzne. Dziadek wplatał w swoje opowieści wiele wyrazów pochodzenia rosyjskiego; również gwara lokalna wiele czerpie z tego języka. Nawet konstrukcja zdania jest taka, że wciąż zdarza mi się przestawiać szyk w zdaniu a kiedy mówię o sobie wciąż dodawać na początku „ja" (ponoć to bardzo typowe). Kiedy słyszę, że ktoś wstydzi się tego, że pochodzi ze wsi, jestem zdziwiona bo nie widzę powodów, by czuć się z tego powodu gorzej. Mamy wspaniałą kulturę ludową, przepiękne krajobrazy i uważam, że powinniśmy być z tego naprawdę dumni. Może wynika to również z wychowania, z tego, że w rodzinie szanowało się historię zarówno rodziny, jak i kulturę, w której wyrośliśmy. Dom rodzinny był i w moim odczuciu zawsze będzie  miejscem stałym i niezmiennym, do którego można wrócić i czuć się bezpiecznie, „u siebie".
 
Słowa, że kuchnia jest sercem domu, brzmią jak banał, ale jakkolwiek by nie brzmiały, są bardzo prawdziwe. Może nie wszędzie, ale w moim rodzinnym domu na pewno. Układ pomieszczeń pozwalał na przechodzenie wokół, przez kolejne pokoje i to kuchnia zdawała się być zawsze tym miejscem, które było początkiem i końcem tej „wędrówki".
 
W kuchni są dwie rzeczy, które przyciągają wzrok - stary stół oraz okazała kaflowa kuchnia. Kiedy w latach 60-tych dom był budowany, pokoje ogrzewane były piecami, natomiast w kuchni niezbędna była tzw. płyta do gotowania i połączony z nią „murek". Mój dziadek wynajął zduna do postawienia owej kuchni, gdyż naprawdę dobrze potrafił zrobić to tylko specjalista. Niewątpliwie znał się on na swoim fachu, gdyż po dziś dzień jego dzieło stoi w świetnym stanie. 
 
Mnóstwo moich wspomnień z dzieciństwa wiąże się właśnie z tym białym kaflowym piecem. Gdy byłam małą dziewczynką, w każdej wolnej chwili uciekającą w świat książek, lubiłam wdrapywać się na daszek nad kuchnią i tam, zwinięta jak kot, w cieple czytać. To było też świetne miejsce do obserwowania domowników. Mama gotowała obiad i krzątała się pomiędzy szafkami, tato przychodził w trakcie pracy zadzwonić (telefon stacjonarny oczywiście znajdował się w kuchni), dziadek siedział przy stole i czytał gazetę, siostra siedziała na kanapie i opowiadała coś mamie. Życie toczyło się wokół i miało się wrażenie, że kuchnia jest wspólnym mianownikiem dla wszystkich osób w rodzinie. 
 
Jesienią, gdy jabłka spadały z drzew, kroiłyśmy je z mamą i układałyśmy na pergaminie rozłożonym na rozgrzanych kaflach. Ususzone plasterki wrzucane były potem do płóciennego worka i wisiały przy kuchni, nad „murkiem", żeby się jeszcze dosuszyć. 
 
Pamiętam moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że gofry można robić w urządzeniu elektrycznym. Bardzo długo, będąc dzieckiem, byłam przekonana, że jest to możliwe tylko na „żywym" ogniu. Gofrownica, która do dzisiaj jest w domu, przetrwała od czasów mojej prababci. Wydawałoby się, że obsługa takiego urządzenia jest bardzo prosta, jednak nic bardziej mylnego. Nieskomplikowana konstrukcja wymagała umiejętności utrzymania odpowiedniego ognia pod płytą i odpowiedniego obracania nią tak, żeby gofry po obydwu stronach dostatecznie się upiekły. Na koniec otrzymywało się pięć połączonych serduszek. Według mnie tak właśnie smakują prawdziwe gofry.
 
Na dole murowanej kuchni są drzwiczki, które zamykają piec chlebowy. Tradycja pieczenia swojskiego chleba trochę zanikła, jednak pamiętam z dzieciństwa, że mama robiła własne pieczywo. Z opowieści wiem, że moja babcia również wypiekała tam chleb.
 
Z murowaną kuchnią wiążą się też zabawne historie. Takie jak na przykład ta o jednym z naszych kotów, który był niesamowitą ofermą (jednym z tych kotów, które pozwalają dzieciom nosić się za ogon). Któregoś razu zasnął zwinięty na ciepłych kaflach, pozostawiwszy pyszczek na gorącej płycie nad paleniskiem. Zbudził się z przysmaloną buzią i już do końca swojego pociesznego żywota miał przy nosie ciemną, przypaloną plamkę. 
 
Okazuje się również, że kuchnia chowała w sobie takie skarby, jak na przykład trzepaczka, która zginęła któregoś dnia. Mama przeszukała wszystkie szafki i nie miała pojęcia, co się z nią stało. Jakież było jej zdziwienie, gdy po jakimś czasie, przy otwarciu lufcika do wybierania sadzy okazało się, że leży w nim sprężyna. Ta właśnie od trzepaczki. Rękojeść niestety zwęgliła się w wysokiej temperaturze. Wzrok wszystkich domowników powędrował wtedy w kierunku mojej starszej siostry, która w wieku wczesnodziecięcym bardzo interesowała się wszelkimi schowkami i drzwiczkami, których nie można było otwierać. 
 
Takich historii jest wiele. Dni w chorobie przeleżanych na ciepłym murku, jabłek z cukrem pieczonych w duchówce, sadzy wydłubanej na ziemię przez małe rączki… Przez tyle lat pomieszczenie kuchenne bardzo się zmieniało. Stare sprzęty zastępowane były nowymi, pojawiał się sprzęt elektryczny, nowe meble. Ta murowana konstrukcja zajmuje dużą część kuchni, jednak nawet przez chwilę rodzice nie rozważali wyburzenia jej. U znajomych, czy sąsiadów kuchnie albo zostały zlikwidowane, albo przebudowane, a stare kafle wymienione na kafelki (takie łazienkowe…). Cieszę się, że rodzice pozostawili murowaną kuchnię taką, jaka była i uważam, że białe kafle (choć niektóre popękane) bardzo ładnie współgrają z chromowanym metalem sprzętów kuchennych i nie wyglądają jak staroć wrzucony do współczesnego wnętrza. 
 
Być może tak jest ze względu na zacne towarzystwo… W kuchni stoi bowiem stary stół. Trudno powiedzieć ile ma lat, ale z opowieści mojego dziadka (urodzonego w 1914 roku) wynikałoby, że niemal sto. Stół polecił wykonać mój pradziadek, kiedy domu, w którym obecnie ten mebel stoi, nie było jeszcze nawet w planach. Była za to drewniana chata, ulokowana trochę bliżej drogi. Stół został wykonany około 1920 roku przez Domina Mysiukiewicza. Dziadek opowiadał, że ów pan „dorobił się" w Brazylii i stamtąd przywiózł narzędzia stolarskie, których używał w swojej dalszej pracy, już w Polsce.
 
To naprawdę ciężki, potężny mebel, wykonany bez użycia gwoździ, jedynie przy pomocy drewnianych kołków. Grube nogi, ciężki blat, dwie szuflady. Całość pokryta jest ciemną farbą, która za każdym razem, przy ścieraniu blatu, pozostawia brudny ślad na jasnej ściereczce. Zawsze ciekawiło mnie to, że przez tyle lat farba jeszcze nie starła się do końca, a nawet nie sprawia wrażenia, jakby tak miało się stać. W jedną szufladę wmontowany jest zamek zamykany na kluczyk. To dlatego, że pradziadek i potem dziadek przechowywali w niej dokumenty. Obydwaj, przez lata, byli sołtysami wsi, więc można powiedzieć, że w szufladzie tej mieściło się biuro. To ciekawe, zważywszy na obecnie panującą biurokrację i ilość dokumentów, które wciąż gromadzimy. Dziadkowi wystarczyła jedna szuflada w kuchennym stole. 
 
Stół nie był nigdy poddawany renowacji. W dobrym stanie utrzymuje go zapewne to, że ciągle jest w użyciu. Poza tym, każde kolejne pokolenie pozostawiało po sobie ślad w strukturze stołu i sprawiało, że ma on wyrysowanych na deskach wiele historii.
 
Jedną z najstarszych jest opowieść mojego dziadka, który wyjaśniał, dlaczego na rogach stołu widnieją pocięte plamki. Dość głęboko bo w tym miejscu nie ma farby, która w pozostałych miejscach jest nałożona naprawdę grubo. Podczas Drugiej Wojny Światowej w domu urządzili sobie kwaterę radzieccy żołnierze. Dziadek opowiadał, że na kantach blatu „rosyjski sołdat ciął bagnetem machorkę". W ten sposób przygotowywany był tytoń do papierosów. Ślady pozostały do dziś, a historia opowiedziana przez dziadka pozwala patrzeć na te ślady nie tylko jak na zniszczone deski. Warto wspomnieć, że również podczas I Wojny Światowej stary drewniany dom zajęty był przez żołnierzy zza wschodniej granicy. Wtedy również moja rodzina musiała przenieść się do szopy z sianem. Jedynie prababci z nowo narodzonym dzieckiem (moim dziadkiem, urodzonym w sierpniu 1914 roku) pozwolono zostać w domu, w alkierzu obok głównej izby. Warunek był jeden - dziecko nie może płaczem zakłócać spokoju żołnierzy. Prababcia gotowała więc wywar z maku i poiła nim maleństwo. Dzięki temu mój dziadek spał, prababcia mogła być z nim w ciepłym domu, a żołnierze mogli w spokoju odpoczywać. Wszyscy byli zadowoleni.
 
Z mojego dzieciństwa pochodzi natomiast historia opowiadająca o tym, jak stół został obgryziony przez psa. Znajomy, bez zapowiedzi, podrzucił rodzicom pieska. Mały rottweiler to ciekawy prezent za wyświadczenie przysługi. Zimno było na dworze, więc pieska wzięliśmy do domu (ku uciesze mojej i siostry). Pies był kochany i uroczy. Z upodobaniem wieszał się też na naszych nogach i gryzł po łydkach. Jakoś udało się go tego oduczyć, ale gdzieś musiał wyładować swoją energię. Padło na stół. Pazury więc wbijał w nogi i zapamiętale gryzł deski, które je łączyły. Ubyło z nich naprawdę sporo i nie wyglądało to najlepiej. Ale stołu, który nie wyglądał nigdy jak świeżo przyniesiony z salonu meblowego, nie było tak bardzo szkoda. Poza tym, przez kilkanaście lat deski wyszlifowały się na tyle, że obecnie już nie widać śladów małych psich ząbków. Kiedy mój syn dorośnie i będzie siedział przy stole u babci i dziadka, opowiem mu nie tylko historię śladów, które pozostawił radziecki żołnierz, ale też nóg obgryzionych przez pewnego małego rottweilera. W ten sposób opowieść o stole będzie wciąż żywa. Ciekawa jestem, o czym mój syn być może opowie kiedyś swojemu dziecku, jaką nową historię czas dopisze…
 
Myślę, że opowieść o stole i kaflowej kuchni jest potwierdzeniem moich początkowych słów o tradycji i szanowaniu historii. W szanowaniu swojego dziedzictwa nie chodzi przecież o to, by mieszkać w muzeum i żyć tak, jak nasi dziadkowie. Klucz w tym, żeby we współczesności odnaleźć miejsce dla tego, co było kiedyś i (przede wszystkim) to zachować. Stół nie jest wyjątkowym, designerskim meblem. Patrząc obiektywnie, to jest nawet trochę brzydki. Ma jednak dla nas wartość sentymentalną i to sprawia, że jest najpiękniejszy. I najważniejszy. Kaflowa kuchnia jest bardzo ładna, jednak w dobie centralnego ogrzewania i kuchenek elektrycznych, traci swoją funkcję. Mimo wszystko, nie przekonuje nas to do tego, by ją wyburzyć, a na jej miejscu postawić nową szafkę z Ikei. Miło jest przecież od czasu do czasu rozpalić ogień, usiąść na ciepłym murku, podwinąć stopy i przegryźć suszone jabłka…
 
Autorka: Anna Sowul 2015r.
Data opublikowania: 18.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko