Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Mój mały maluch

Esej o moim dziedzictwie kulturowym – słysząc temat zadania od razu wiedziałem o czym będę pisał; było to dla mnie oczywiste. Zacząłem się jednak zastanawiać, jak dobrze podejść do tematu i przelać na papier wszystkie moje przemyślenia i dygresje, dotyczące TEGO przedmiotu. Mógłbym w dwóch zdaniach napisać, co nim jest i dlaczego tak uważam, ale zbyt duża doza uczuć, jaką GO darzę, nie pozwala mi na tak lekceważące podejście do tematu.
 
Na początku jednak zacząłem od szukania informacji dotyczących pojęcia dziedzictwa kulturowego. I postanowiłem je przeanalizować. To, że jest to rzecz, a także związane z nią wszelakie wartości – przynajmniej dla mnie – zgadza się. To, że jest uznawany za godny ochrony dla dobra społeczeństwa – poniekąd też, w końcu jestem jego częścią. Najważniejsze się zgadza, a więc potwierdziło się: i ja mam swoje dziedzictwo kulturowe! Dlaczego jest ono dla mnie tak ważne? Otóż z kilku powodów. Najpierw jednak wszystkim zainteresowanym, którzy rwą sobie teraz ostatnie włosy z głowy, nie mogąc wytrzymać napięcia w jakich ich trzymam, zdradzę co to jest. Niedościgniony cud motoryzacji. Auto, na którym do tej pory wzorują się największe marki świata, tworząc jego nieudane podobizny. Kochany przez miliony Polaków. To nieprawda, że w wersji bez zderzaków mieści się do windy, a pod maską znajduję się silnik od odkurzacza. To auto naprawdę jest cudem techniki, co twierdzę bijąc się w pierś z pełnym przekonaniem.
 
Pamiętam z dzieciństwa regularne podróże z rodzicami do małej rodzinnej miejscowości leżącej niedaleko Krakowa, która nazywa się Wolbrom. To niewielkie miasteczko, które jest mi tak drogie jak złoto dla jego poszukiwaczy, leży na północ od Krakowa i mieszkali w nim rodzice mojej mamy i mojego taty, czyli oczywiście moi dziadkowie i babcie. Niestety czas przemija i zabiera ze sobą osoby, które doczekały już swoich lat. Tak też stało się z moimi dziadkami, którzy zmarli, a w moim ukochanym miasteczku żyją już tylko moje babcie. Jest jednak rzecz, poza babciami, która przyciąga mnie do Wolbromia. To spadek, który dostałem po swoim dziadku ze strony taty i choć zabrzmi to trochę materialistycznie to poczekajcie do końca mojej opowieści. Zanim opowiem co to jest, muszę wspomnieć, że kocham motoryzację w każdej postaci. Od szybkich, urywających głowę maszyn, po luksusowe samochody nieraz wygodniejsze od apartamentów, do klasycznych modeli wzruszających i chwytających za serce. Auta kocham od zawsze, są moją życiową pasją. Będąc kilkuletnim chłopcem byłem w stanie rozpoznać wszystkie marki mijających mnie na drodze samochodów. To nic, że było ich kilka. Ważne, że pasja dorastała wraz ze mną. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego zacząłem pracować w dziennikarstwie motoryzacyjnym, ale to rzecz drugoplanowa.
 
Wracając jednak do mojego małego dziedzictwa kulturowego. Od moich najmłodszych lat pamiętam, gdy zawsze przyjeżdżając do domu swojego dziadka, zaraz po przywitaniu ze wszystkimi i po dostaniu zezwolenia od rodziców na swoje zabawy, pierwsze co gnałem do garażu. Dlaczego? Stał tam zawsze przykryty pod specjalnie uszytą płachtą „mój mały maluch", czyli Fiat 126p. Za każdym razem kiedy wchodziłem do garażu i odkrywałem kawałek po kawałku materiał przykrywający Fiata, odsłaniając przy tym powoli każdy jego element, miałem uśmiech na twarzy jak dziecko, które po raz pierwszy spróbowało czekolady. Później było jeszcze lepiej. Wsiadałem do samochodu i zaczynała się zabawa. Potrafiłem spędzić w tym samochodzie pół dnia bez najmniejszego problemu. Gdy zabawa dobiegała końca, znów rytualnie zakrywałem samochód, gasiłem światło i zamykając garaż już myślałem o następnym dniu, gdy znowu będę mógł tam wrócić. 
 
Lata mijały, a ja zaczynałem spoglądać na motoryzację z nieco innej perspektywy. Na zabawę w wirtualnego kierowcę byłem już nieco za stary, co nie znaczy, że przestałem odwiedzać garaż mojego dziadka. Rytuały i ciągły uśmiech, gdy wchodzę do garażu nie opuszcza mnie nawet do dziś, jednak wtedy mogłem sobie pozwolić już na nieco więcej. Byłem nieco starszy, więc pojawiały się potajemne pierwsze odpalania silnika czy zalążki interesowania się mechaniką. Zdarzały się dni, na które czekałem jak na gwiazdkę czy na swoje urodziny. To wtedy, pod pilnym okiem taty, mogłem samodzielnie wyjechać z garażu i pojeździć po podwórku przed domem. Byłem wniebowzięty za każdym razem, gdy następowała ta chwila. Oczywiście zawsze, kiedy dziadek wyjeżdżał nim na ulicę, a wspomnę, że nie robił tego często, chciałem uczestniczyć w tej wyprawie. Pewnego dnia, gdy jechałem z dziadkiem (chyba na pocztę), padło z jego ust zdanie, które odmieniło moje spojrzenie na ten samochód: „Mateusz, chcę aby pewnego dnia ten samochód był twój, bo nikt się nim nie interesuje tak jak Ty…". To co usłyszałem zmieniło moje podejście do małego Fiata. Od tego momentu patrzyłem na niego nie tylko jak na obiekt zabawy, pierwszych prób mechaniki czy nawet możliwości jazdy po podwórku. Od tej pory patrzyłem na niego jak na SWÓJ samochód. Co się zmieniło? Na pierwszym planie, przed zabawą, pojawiła się dbałość o samą maszynę. Gdy przyjeżdżałem do Wolbromia, już nie wchodziłem do garażu po to, by tylko pobawić się mechaniką silnika czy po to, by odpalać samochód. Za każdym razem, kiedy pojawiałem się w garażu, starałem się dbać o to by „maluch" był w jak najlepszej kondycji – nie tylko wizualnej, ale także mechanicznej.
 
Niestety, kiedy miałem 17 lat, 27 kwietnia 2007 roku zmarł mój dziadek. Od tego momentu samochód przeszedł w moje posiadanie i choć na pewien czas, ze względu na ogrom wspomnień związanych z moim dziadkiem, porzuciłem moje zamiłowanie do spędzania czasu z tym samochodem, nie oznaczało to, że o nim zapomniałem. Kiedy po ponad roku postanowiłem, że pora odwiedzić mój samochód, posiadałem już prawo jazdy. Oznaczało to, że zupełnie legalnie mogę Fiatem wyjechać na ulicę. Niestety pojawiło się sporo przeszkód. Jedną z nich był fakt, że samochód nie chciał po takim czasie zaniedbania odpalić. Nie stanowiło to dla mnie problemu, więc któregoś dnia zakasałem rękawy i zabrałem się do wskrzeszania „maluszka". Niestety, to nie była jedyna bariera przed wyjazdem tego samochodu na ulicę. Gdy udało się uruchomić silnik, spojrzałem do dowodu rejestracyjnego i okazało się, że upłynęły daty ważności wszelkich dokumentów pozwalających na poruszanie się Fiata po publicznych drogach, a ponieważ prawnego właściciela nie było już na tym świecie, zaczęła się papierowa gonitwa między urzędami. W międzyczasie okazało się, że auto może być zaliczone do samochodów zabytkowych i posiadać wiele udogodnień związanych z tym przywilejem. Znów trzeba było wyruszyć na rajd po urzędach. Kiedy w końcu udało się załatwić wszystkie formalności i samochód miał prawo wyjechać na ulicę, byłem niesamowicie podniecony. Kiedy wsiadłem do „maluszka", do którego już ledwo się mieściłem, odpaliłem go i wyjechałem na drogę publiczną, miałem prawie łzy w oczach ze szczęścia.
 
Do dnia dzisiejszego, choć miałem już wiele propozycji kupna małego Fiata 126p, stoi on w swoim jedynym garażu, do którego regularnie zaglądam, jak tylko jestem w odwiedzinach u swojej babci. Zawsze wchodząc do garażu i spoglądając na niego, gdy stoi pod płachtą, przypominam sobie wszystkie chwile, jakie spędziłem z tym samochodem i zawsze utwierdzam się w przekonaniu, że ten samochód na zawsze będzie miał swoje miejsce w garażu w Wolbromiu.
 
Autor: Mateusz Żuchowicz 2015r.
Data opublikowania: 10.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko