Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Joy Division – "Unknown Pleasures"

Temat eseju zaliczeniowego ,,Moje dziedzictwo" większość osób w naszej grupie odebrała z zaciekawianiem i optymizmem. Ja również, a przynajmniej na początku. Jednak dość szybko pojawiły się pewne wątpliwości a nawet dylematy. Co wybrać?  Na co dzień  raczej nie zastanawiamy się nad tym co w naszym życiu jest dziedzictwem. Z terminem tym najczęściej kojarzą się nam rzeczy historyczne, religijne, naukowe czy artystyczne o wielkich wartościach ważnych dla większych społeczności, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Musiałem się dobrze zastanowić o czym chciałbym napisać, ponieważ ja również dziedzictwo kulturowe odbierałem w szerszym społecznie znaczeniu,  głównie  dziedzictwo mojego regionu np. architektura, zabytki, tradycje, zwyczaje.  
 
Po dłuższym zastanowieniu wybrałem w końcu płytę winylową zespołu Joy Division – "Unknown Pleasures", jako przykład mojego dziedzictwa kulturowego. Pierwszy album zespołu z Manchesteru został zarejestrowany w roku 1979 w studiu  w  Stockport. 36 lat temu w sukces tego album nie wierzył nikt poza szefem wytwórni Factory – Tonym Wilsonem, który wyłożył na nagranie 8,5 tysiąca funtów. Dziś krążek ten jest pozycją klasyczną dla wszystkich fanów muzyki alternatywnej. Każdy fan gitarowego grania czy muzyki z Wysp zna i ceni ten album. O ‘zawartości' tej płyty mógłbym napisać co najmniej kilka stron, jednak odnosząc się do tematu pracy jest ona dla mnie ważna nie tylko ze względu na jej walory artystyczne, lecz również za sprawą tego, w jakich okolicznościach po raz pierwszy tej płyty słuchałem i ile to zmieniło.                                                                                
We wczesnych latach 90-tych mój wujek był  na wycieczce  w Berlinie. Z owej wyprawy pamięta to, jak szybko zachwycił się klimatem tego miasta. Było to coś zupełnie innego i nowego – absolutnie bez porównania z tym, co znał z rodzimego podwórka. Z wszystkich ciekawych pamiątek i gadżetów, które wtedy przywiózł  –  na moje szczęście przetrwała czarna płyta Joyów. I tak to kilkanaście lat po premierze płyta brytyjskiego bandu, szczęśliwym trafem z niemieckiego sklepu ‘wyjeżdża' z wujkiem do Polski. Przez kolejne kilka lat zdobi jego kolekcję, następnie wędruje do mnie… oczywiście przypadkiem. 
 
Miałem kilka lat gdy odkryłem stary gramofon mamy. Pamiętam, że wśród licznych rozważań najbardziej nurtowało mnie jakim cudem z czarnej płyty mała igła potrafi odczytać dźwięk i dlaczego dotykając krążek ręką można zmieniać brzmienie nagrania. Dziś już wiem jak to działa – zachwyca mnie to równie mocno jak wtedy, gdy byłem mały. Jako że kolekcja mamy była raczej skromna a przez sporą ilość płyt z kolędami i pieśniami ludowymi wydawała mi się mało atrakcyjna. Postanowiłem więc podpytać wujka o jakieś ciekawsze płyty. Los chciał, że wujek ze względu na mój wiek i różne wydające się wtedy kontrowersyjne okładki sprezentował mi tą najbardziej skromną graficznie. Już sama okładka wydawała się intrygująca – czarne tło z grafiką białych fal dźwiękowych –  prostota, która nawet na małe dziecko wtedy potrafiła zadziałać jakby magicznie. Skoro nic nie widać na okładce – kto i jak wygląda – czy też z jaką muzyką jego wizerunek może się kojarzyć – pogłębiało to tylko  moją ciekawość i czyniło sprawę jeszcze bardziej tajemniczą. Nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach pierwszy raz słuchałem Unknown Pleasures, jednak wydaje mi się, że mogło to być blisko moich 10 urodzin. Początkowo płyta była dla mnie ciekawostką, formą prezentu czy właśnie taką tajemnicą. Z perspektywy czasu uważam to za spory sukces i wielkie szczęście, że krążek po pierwszych odsłuchach nie skończył jako frisbee albo podkład pod naukę skreczowania i złamanie mamie kolejnej igły w adapterze… Nie wiem na ile był to zwykły przypadek a na ile zapowiedź mojej późniejszej fascynacji muzyką, że płyta, która po pierwsze – nie była po polsku (co automatycznie potęgowało tajemniczość materiału) oraz nie zawierała przaśnych, wesołych melodii, których każdy dzieciak szukał wówczas w telewizji i radiu, została ze mną na dłużej. Dziś mogę napisać nawet, że została na całe życie.  Niestety nie mogę jednak stwierdzić, że od początku album stał się moim ulubionym dziełem muzycznym czy określił mój gust. Winyl Unknown Pleasures po prostu był. O dziwo płyta przetrwała wszystkie młodzieńcze zabawy i z upływem lat coraz częściej lądowała w gramofonie. Z każdym odsłuchem przywiązanie do tej muzyki oraz waga winylu rosła. Mijały kolejne lata a ja coraz więcej dowiadywałem się o tej płycie. Chciałbym napisać, że od wczesnych lat wychowywałem się na muzyce brytyjskich punkowych, rockowych czy indierockowych kapel – jednak to byłoby zbyt piękne. Musiałem przerobić sporo muzycznych stylistyk, żeby dojrzeć i zrozumieć wagę tego materiału – już nie tylko ze względu na sentyment, ale przede wszystkim na jego wartość muzyczną. 
 
Gdy po raz pierwszy trzymałem ten winyl w rękach nawet przez myśl mi nie przeszło, jak wielka historia kryje się za tymi dźwiękami oraz tekstami. To zaskakujące a zarazem piękne, jak bardzo zmieniło się moje podejście do tego materiału. Prawie 40 minut muzyki nagranej w analogowym studiu zachowanej na czarnym winylowym krążku. Trudno mi stwierdzić ile razy słuchałem tej płyty. Z upływem lat wydaje mi się, że coraz więcej z niej rozumiem, jednak mam też świadomość, że z roku na rok brzmi ona inaczej i znaczy dla mnie więcej niż wszystkie inne płyty w mojej kolekcji. Cena rynkowa tego krążka to pewnie kilkaset złotych, jednak dla mnie jest on bezcenny. Mam mnóstwo wspomnień związanych z tym przedmiotem. Papierowe pudełko oraz okładka  noszą ślady czasu i zużycia. Sam winyl też jest już dość mocno porysowany. Wszystko to za każdym razem uświadamia mi wartość tego prezentu. Często słuchając UP rozmyślam jaką drogę przeszła ta płyta i zawarty na niej materiał. Czytając biografię Petera Hooka – basisty Joy Division, który opisał w niej proces powstania albumu oraz historię zespołu – jeszcze bardziej ten materiał stał mi się bliższy. Nagle poszczególne teksty ‘kleją się' z rzeczywistymi historiami, które miały miejsce ponad 35 lat temu. Sam opis technik użytych w studiu przy procesie nagraniowym rozjaśnia tajemnice brzmienia. Gdy po kilkunastu latach dowiadujesz, że dziwne dźwięki (a raczej odgłosy) użyte na początku utworu  ‘She lost control' – to nic innego jak spray, zwykły areozol nagrany do mikrofonu, dźwięk przepuszczony później przez efekty na stole mikserskim kapitalnie wpleciony w tło utworu. Ile razy nurtowało mnie to pytanie – co to jest? Co to za odgłosy? A gdyby przykładowo przyjrzeć się tekstowi tego samego numeru? Tekst został zainspirowany dziewczyną chorą na epilepsję, którą autor słów – Ian Curtis poznał w urzędzie pracy. Historia nabiera jeszcze większej mocy gdy wyobrazimy sobie, że kilka miesięcy po napisaniu tego tekstu  autora tych słów i zarazem wokalisty również zostaje zdiagnozowana epilepsja. Blisko czterominutowa piosenka znacznie się ‘wydłuża'… Dramaturgię numeru potęguję świadomość, że dziewczyna wkrótce zmarła na epilepsję a choroba ta również przyczyniła się do śmierci wokalisty. 
 
Każdy wers brzmi zupełnie inaczej po poznaniu historii grupy a dzięki powstającym książkom i dokumentom – o grupie wiem coraz więcej i coraz lepiej ją rozumiem. To wszystko zestawione z moimi wspomnieniami, skojarzeniami, momentami, w których słuchałem tej płyty, czynią ją istotną cząstką mnie samego.  Po latach od tych wszystkich wydarzeń związanych z grupą, którą w 1980 roku w tragicznych okolicznościach zakończyła działalność – płyta ciągle żyje. Historia wciąż jest żywa, fascynuje kolejne pokolenia. Następni młodzi fani muzyki odkrywają Joy Divison – jedni poznają,  inni dorastają, żeby ją poznać i zrozumieć. Potężny emocjonalny ładunek mocy, który udało się uchwycić zespołowi na dwóch płytach będzie trwał. To kapitalny przykład na wieczność sztuki, wieczność muzyki. I mimo, że zmieniają się trendy, technika idzie do przodu, analogowe studia nagrań zastąpiły w większości cyfrowe sprzęty – duch i magia  albumów Joy Division będzie trwała i zachwycała. Wiem również, że ta płyta zostanie ze mną na zawsze. Coraz rzadziej słucham tej muzyki z tego wyjątkowego winylu, bo nabyłem go już w wersji kompaktowej oraz cyfrowej, więc gramofon został zastąpiony nowoczesnym sprzętem.  Przeskok z czarnego krążka na CD jest dla mnie znakiem czasu – to kolejny etap i zarazem dowód, że czasy się zmieniają a ten materiał trwa i trwać będzie. Przez lata stosunkowo  mało komfortową  w możliwości przenośnego odsłuchu czarną płytę zastąpił mniejszy krążek a dziś płyta jest ze mną zawsze w moim odtwarzaczu w telefonie. W wersji mp3 powędrowała do wielu moich znajomych, którzy nie raz wspominali, że zespół poznali dzięki mnie albo że ja ich znałem pierwszy – co traktuję jako wielki komplement. 
 
Nie wiem, czy gdyby wujek nie kupił wtedy tej płyty albo zwyczajnie sprezentował mi inną – miałbym dziś podobną historię. Nie wiem też, czy początkowe odsłuchy wynikały bardziej z przywiązania do przedmiotu i dumy z posiadania swojego winylu czy wyczucia klimatu. Wiem, że Joy Division i "Unknown Pleasures" na pewno jest moją najważniejszą płytą. Płytą, którą w przyszłości planuję przekazać swoim dzieciom jako moje dziedzictwo kulturowe, coś co wpłynęło mocno na moją tożsamość i ciągłość rozwoju muzycznego jako fana jak i muzyka.     
 
Autor: Paweł  Tetłak 2015 r.  
Data opublikowania: 11.02.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko