Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Mewa - esej o moim dziedzictwie

Gdy dla potrzeb napisania poniższego eseju zaczęłam się zastanawiać na temat tego, co dla mnie oznacza dziedzictwo, na mojej twarzy odruchowo odmalował się grymas. Przez głowę, z prędkością jaką ostatnio Orkan Ksawery przewietrzył polskie obejścia i zagrody, przebiegły mi proste, szkolne skojarzenia. Rodzina, tradycja, wartości, spadek, scheda, dobro materialne i niematerialne – synonimiczna chmura układająca się w dość dystansujący i bezosobowy zestaw pojęć. Słowo dziedzictwo początkowo trąci kurzem, pobrzmiewa odlegle i chropowato.
 
Jaki jest mój wewnętrzny stosunek do dziedzictwa? Prawdopodobnie absolutnie neutralny – rozstrzygam pochopnie w myślach, aż tu nagle… banał, klisza, komunał – przypominam sobie własnych dziadków. Być może to tęsknota, dziecięcy resentyment, bądź mit złotego wieku, jednak ich postacie, dosyć już odległe i wypłowiałe nabierają barw, kształtu a nawet zapachu. Dziedzictwo, o którym przed chwilą myślałam w tak impersonalny sposób, ma teraz znajome rysy twarzy i familiarne gesty. Proszę, jak personifikacja - zabieg rodem z lekcji języka polskiego w szkole podstawowej, może się przydać w celu zmiany nastawienia. 
 
Moi rodzice zawsze przywiązywali dużą wagę do rodzinnych pamiątek. Nie stawiali być może domowych ołtarzyków czy gablotkowych wystaw „ku chwale i czci" poprzednich pokoleń, jednak te materialne przedmioty bądź niematerialne historie, które opowiadały o naszych przodkach darzone były szczególną atencją. Żaden bowiem obraz, figurka czy innego rodzaju bibelot nie wyróżniałby się w towarzystwie pozostałych drobiazgów kupionych przez mamę na targach staroci czy w Towarzystwie Pomocy Św. Alberta, jeżeli nie poznalibyśmy związanych z nimi historii. Dopiero przedmiot opatrzony odpowiednią legendą rodową staje się cenny w oczach potomków, a ja jako spadkobierczyni rodzinnej tradycji jestem chętna by utożsamić się z ową sukcesją. Co więcej, chciałabym, by i moje (potencjalne) dzieci tak troskliwie i pieczołowicie przekazywały owy spadek następnym pokoleniom.
 
Przykład takiego, intymnie wartościowego dla mojej rodziny, odziedziczonego po protoplastach skarbu, na co dzień jest przechowywany w górnej szufladzie kuchennego kredensu. Długi, smukły, posrebrzany, o czterech bardzo ostro, wręcz wojowniczo zakończonych zębiskach – widelec Mewa. Sztuciec - już trochę powyginany, w dodatku jeden - ma wpisywać się w kategorię dziedzictwa? Czym sobie zasłużył na takie miano? Cóż to za władca nim jadał i co za rarytasy nabijał na jego zadziornie zakończony kwartet kolców? Ile wojen przetrwał, mięsiwo których wrogów rozrywał i czyim w końcu został łupem? Nic z tych rzeczy – należał do mojej babci Janiny. 
 
Wojowniczka, a i owszem – o to, by w trudnych czasach, w jakich przyszło jej zostać matką ósemki dzieci, zapewnić swym pociechom godną przyszłość i promienne dzieciństwo. Janina Ryś, z domu Litwińska, rocznik 1922, po Akcji „Wisła" wraz z mężem zamieszkała w opuszczonym przez Łemków Powroźniku. Dorabiała do dziadkowej wypłaty, sprzątając w domach wczasowych w pobliskiej Krynicy. To właśnie tam, przy Bulwarach Dietla, obecnie popularnie zwanych Deptakiem, mieścił się Pensjonat Mewa
 
Skąd taka nadmorsko-brzmiąca nazwa ośrodka zlokalizowanego w górskiej miejscowości, tego niewiadomo, jednak owszem - jest ona użyteczną wskazówką dla tych, którzy pamiętając rolę jaką Różyczka odegrała w filmie Obywatel Kane, zastanawiali się dlaczego widelec, o którym tu mowa został tak intrygująco nazwany. Należał on bowiem do wyposażenia sanatorium, stąd na jego uchwycie widnieje delikatnie wygrawerowany napis, cztery litery układające się w słowo Mewa. Prawdopodobnie, gdy w pensjonacie przeprowadzano likwidację starego wyposażenia w celu unowocześnienia ośrodka na wzór ówcześnie obowiązującego designu lat 50. i 60., kierownik sanatorium podarował niezamożnej lecz pracowitej Janinie kilka egzemplarzy takich sztućców. 
 
Moja mama wspomina, że jak przystało na zasady panujące w skromnym domu, babcia Rysiowa pozwalała rodzinie używać posrebrzanych sztućców jedynie od święta. Z czasem, gdy prezent od pracodawcy w pewien sposób spowszedniał a i potrzeby rozszerzyły się ze względu na rozrastającą się rodzinę, widelce i łyżki siłą rzeczy musiały ostatecznie trafić do codziennego użytku. Na przestrzeni mijających lat, wbrew powszechnemu porzekadłu, iż „w przyrodzie nic nie ginie", egzemplarzy zaczęło ubywać. Janina przyzwyczaiła się do używania właśnie tego, a nie innego widelca do tego stopnia, że gdy w trakcie posiłków Mewa nieopatrznie odfrunęła do obcego talerza, babcia Rysiowa nic nie mówiąc, cierpliwie czekała, aż ktoś skończy swoją porcję  i „zwolni" jej ulubiony widelec. Im babcia była starsza, a sztućce wciąż znikały, tym bardziej uparta była w swoich preferencjach. Codzienne obcowanie z Mewą, ten z pozoru nieistotny dla osób trzecich szczegół, wpisywał się w uporządkowany rytm dnia starszej kobiety. Stanowił jeden z jej filigranowych rytuałów składających się z kolejnych posiłków w przeciągu następnych dni, tygodni aż wreszcie lat.
 
Po śmierci babci Rysiowej, w domu dziadków zostało wiele symbolizujących ją przedmiotów. Najmłodsza z córek Janiny – moja mama, na pamiątkę po swojej ukochanej rodzicielce postanowiła zabrać właśnie Mewę. Widelec funkcjonuje w jej wspomnieniach nie tylko jako bardzo osobisty przedmiot należący do babci, ale również jako symbol charakteryzujących ją cech, takich jak skromność, umiarkowanie, pracowitość i „szacunek do chleba". 
 
Od tego czasu moja mama również posługuje się jedynie tym widelcem. „Podaj mi mój ulubiony, ten taki spiczasty" – mawia, gdy ktoś błędnie nakryje do stołu, rozkładając wszystkim sztućce należące do jednego kompletu. 
 
Mewa nie ma długiej, wiekowej historii, nie jest relikwią ani zabytkiem, nie jest też cennie zdobiona, a jubiler czy złotnik być może oceniłby ją jako trochę już powyginany na wszystkie strony kawałek metalu. Dla mojej mamy jest ona jednak bezcenną, bogato inkrustowaną we wspomnienia pamiątką. To swego rodzaju amulet codziennego użytku, obraz Janiny siadającej przy stole do wspólnego posiłku. Ja sama wciąż jeszcze pamiętam, jak przed kilkunastu laty Mewę trzymały spracowane, smukłe i białe niczym papier dłonie opiekującej się mną babci.
 
Wiem, że to bardzo ważne, by uświadomić następne pokolenia w mojej rodzinie dlaczego akurat ten widelec to wartościowy przedmiot i nie należy się go pozbywać, pomimo, że jest „spoza kompletu". Bez opowiedzenia babcinej historii, bez troskliwego opiekowania się nim przez moją mamę, pozostałby jedynie niewiele znaczącą starocią, która nie zasługuje na miano popularnie rozumianego „antyku". Ktoś mógłby się go bezmyślnie pozbyć, nieświadomie zdemitologizować i beznamiętnie zlikwidować, tak jak w latach 50. kierownik krynickiego pensjonatu. Jeżeli przykładowo mała Pola czy Oliwia, prawnuczki Janiny Ryś, będą mogły kiedyś usłyszeć jaka jest jego historia, czego jest symbolem i dlaczego ich babcia również przy stole posługuje się jedynie Mewą, to kto wie – być może i one przejmą w przyszłości ten rytuał, utożsamiając się z postacią babki, przekazując go dalej jako rodzinne dziedzictwo i kultywując jako intymną, kameralną tradycję. 
 
Kto powiedział, że dziedzictwo musi trącić kurzem, pobrzmiewa odlegle i chropowato? Och, to przecież byłam ja! Cóż, tylko głupcy nie potrafią przyznać się do błędu i zmienić zdania. Wystarczyło przypomnieć sobie egzegezę Mewy z górnej szuflady kuchennego kredensu, by udowodnić samej sobie, że odchodząc od szkolnych definicji, dziedzictwo to dla mnie przede wszystkim coś intymnie relewantnego, funkcjonującego jako element odnoszący się do rodzinnej mitologii, zbioru wspomnień i wartości, które stają się tym cenniejsze, im dłuższą drogę przetrwały i im szerzej rozgałęziły się na drzewie genealogicznym, z którego wyrastają moje korzenie.
 
Autor: Łucja Czuba 2014r.
Data opublikowania: 15.04.2014
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko