Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pięta Lenina

W mojej rodzinie zawsze było dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Całe dzieciństwo spędzałam z babcią, mamą, ciociami, a szczególnie z dwoma kuzynkami i siostrą. Byłyśmy w podobnym wieku i w czwórkę czułyśmy się najlepiej. Najcieplej wspominam coroczne sielskie wakacje trwające, zazwyczaj miesiąc lub dwa na wsi pod Krakowem, wypełnione zajęciami typowymi dla dziewczynek w okresie szkolnym. Plecenie wianków, podglądanie saren na polanie, długie spacery połączone ze zbieraniem poziomek i malin a także liczenie przebiegających pod nogami salamander czy oglądanie spadających gwiazd potrafiło wypełnić nam całe tygodnie. Dużym wyzwaniem było dla nas powstrzymanie się od zerwania chronionej rośliny o pięknej nazwie Dziewięćsił, którą każda z nas chciała mieć na własność. W deszczowe dni atrakcją były przebieranki w stare ubrania powyciągane z zakurzonych szaf, pokazy najnowszej mody z ręczników i prześcieradeł w naszym wykonaniu, czytanie długich powieści, konkursy na narysowanie najdziwniejszego stwora i gry w karty. Wakacje te trwały długo, a ja czułam się jak Ania z Zielonego Wzgórza, której życie ciągle obfitowało w niespodzianki. Dom w którym spędzałyśmy te cudowne chwile był piękny, duży, udekorowany niezliczonymi drewnianymi figurkami leśnych zwierząt, podarowanymi przez miejscowego rzeźbiarza, starymi obrazami i zegarami zbieranymi przez pokolenia. Chlubiliśmy się, że potrafimy przetrwać lato bez telewizji czy komputera, używając jedynie najpotrzebniejszych sprzętów z poprzedniego ustroju. Dom miał też swoje tajemnice, jedną z nich był strych, na który nigdy nie odważyłam się wejść. Jako dziecko karmiona byłam bowiem historiami o niebezpieczeństwach, które na nas czyhają, o pułapkach zastawionych przez podstępną szklaną watę. Wyobrażałam ją sobie jako miliony maleńkich szklanych drobinek, które co prawdą błyszczą i mienią się zachęcająco ale są w stanie pokaleczyć stopy każdej zbłąkanej osobie. 
 
Trzeba tu koniecznie wspomnieć o osobie której zawdzięczam te niezapomniane wakacje. Nigdy by się one nie odbyłyby gdyby nie dziadek, który po latach pracy w Nowej Hucie, wśród szarych kominów i szarych bloków, zatęsknił za zielenią i postanowił kupić działkę i wybudować na niej dom. Dziadek spędzał z nami każde wakacje, lub raczej my towarzyszyliśmy mu przez lato, dziadek bowiem przyjeżdżał na wieś na długo przed nami, jak i niespiesznie ją opuszczał. Nie był jednak widoczny, zajmował się bowiem typowo męskimi sprawami jak rąbanie drewna, rozpalanie ogniska czy mycie samochodu, o których bynajmniej nie miałam pojęcia. Od czasu do czasu asystował mu przy tym mój tata, który jednak większość czasu spędzał ze swoimi pacjentami w krakowskich szpitalach.
 
Tak więc moje dzieciństwo to kilka pokoleń kobiet, dziadek, tata i … Lenin. Lenin znalazł się w naszym życiu przypadkowo, po prostu wpadł do mieszkania niezapowiedzianie około czwartej nad ranem. Wpadł dosłownie, wybijając przy tym okno i budząc wszystkich mieszkańców. Zdarzyło się to 19 kwietnia 1979 roku. To właśnie tego dnia Krakowianie podjęli próbę wysadzenia w powietrze ogromnego pomnika Lenina w Nowej Hucie, który umieszczono przy Alei Róż w 1973 roku. Ogromny Wódz Rewolucji Październikowej, wykonany z brązu, stał na placu a raczej kroczył dumnie w zwycięskim pochodzie socjalizmu, w którym jednak niewielu chciało mu towarzyszyć. Plany jego usunięcia pojawiły się od razu, a pomysły były różne, od poważnych planów do tych bardziej komicznych, jak polanie pomnika walerianą by przyciągnąć koty, które go zanieczyszczą. W nocy z 18 na 19 kwietnia pod nogi Lenina podłożono ładunki wybuchowe, które ku rozczarowaniu „zamachowców" zdołały urwać mu jedynie kawałek prawej pięty. Ten to właśnie odłamek wpadł z hukiem przez okno mieszkania moich dziadków, funkcjonując odtąd w naszej rodzinie jako „pięta Lenina". 
 
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałam o tej niecodziennej pamiątce, wydaje mi się że były to czasy licealne. Mówię „usłyszałam", bo nigdy wcześniej jej nie widziałam, nie była ona wystawiona w witrynie za szybką, jak inne pamiątki rodzinne, figurki czy zdjęcia. Nie była ona przedmiotem rodzinnych rozmów czy wspomnień, nie była czymś, czym ktokolwiek mógłby się ekscytować. „Pięta Lenina" była rodzinną legendą, o której słyszeli wszyscy ale nieliczni widzieli. Kiedy byłam starsza, próbowałam przy różnych okazjach wypytać o nią dziadka, który zawsze kwitował moje nieudolne dociekania brakiem czasu czy niepamięcią. Odpowiedzi typu „gdzieś jest", „nie pamiętam, gdzie ona może być" czy „a, to kiedy indziej" pojawiały się najczęściej, tak że po pewnym czasie przestałam się nią interesować, a nawet zaczęłam wątpić czy cała historia jest prawdziwa. Wiadomo przecież, że ludzie lubią wyolbrzymiać różne rzeczy czy dopowiadać nieistniejące fakty. Może dziadkowie wymyślili tę bajkę na potrzeby dzieci, z braku innej prawdziwej opowieści?
 
Kilka dni temu zobaczyłam w gazecie plebiscyt na najważniejsze wydarzenie z okresu 25-lecia wolnego od komunizmu Krakowa. Jedną z propozycji było usunięcie pomnika z Placu Centralnego, który stał przed oknem mojej rodziny. Wczoraj był Dzień Babci. Do mojej pojechaliśmy w piątkę, moja mama, siostra, dwie siostrzenice i ja. Dziadek umarł parę lat temu, tata jak zwykle był w pracy. W pewnym momencie usłyszałam zdanie „chcę zobaczyć piętę Lenina" które, co odkryłam ze zdziwieniem, było wypowiedziane przeze mnie. Dzieci popatrzyły na mnie dziwnie, nie wiedząc co mam na myśli, reszta spojrzała z ciekawością. W oczach mamy i babci dojrzałam lekkie rozbawienie, miałam wrażenie że z chęcią z powrotem zanurzą się w historię, która przydarzyła się im przeszło trzydzieści lat temu. Rozpoczęłyśmy szalone poszukiwanie skarbu, rodem z familijnego filmu przygodowego. Po kolei otwierałyśmy wszystkie szafki i szuflady, przeglądałyśmy każdą półkę. Podczas kilku godzin natknęłyśmy się na skarby, które rozbudzały w nas dawne wspomnienia lub o których nikt już nie pamiętał. Czego to moja babcia nie miała! Stare monety z każdego zakątka świata, które mój dziadek odwiedzał podczas swojej pracy, wycinki z gazet ze wzmiankami o bliskich osobach, ordery i krzyże zasługi, pamiątki z rodzinnych wojaży, a przede wszystkim mnóstwo zdjęć. Dla mojej babci uwiecznianie na fotografiach ważnych momentów było, od kiedy pamiętam, niezwykle ważne więc przez lata uzbierało się kilka pudeł fotografii. Można na nich zobaczyć okres budowania Nowej Huty, robotników przy pracy, eleganckich mężczyzn z modnie ubranymi kobietami na tle ulic z nowoczesnymi, jak na owe czasy, neonami. Babcia rozpoznawała na zdjęciach wszystkich członków naszej licznej rodziny, opowiadając ciekawe anegdoty i wspominając przy jakiej okoliczności  zostały one wykonane. 
 
Próba odnalezienia skarbu w postaci kawałka brązu nie przyniosła niestety oczekiwanych rezultatów, nigdzie na niego nie natrafiłyśmy. Powoli nadchodziła noc, postanowiłyśmy więc przełożyć poszukiwania na inny dzień. Następnego dnia rano zadzwoniła do mnie babcia, z radością oznajmiając mi, że „pięta Lenina" odnalazła się w szufladzie, którą w gorączce poszukiwań przypadkowo musiałyśmy ominąć. Ja wciąż jej nie widziałam, dla mnie legenda rodzinna trwa więc nadal.
 
Autor: Aleksandra Ideć 2014r.
Data opublikowania: 11.03.2014
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko