Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Rodzinne fotografie. Zastygłe obrazy – żywe dziedzictwo

"To ja!" z dumą oświadcza mój mały kuzyn widząc się na zdjęciu. "Byłem wtedy bobaskiem", dodaje, a ja z uśmiechem patrzę na jego wciąż dziecięcą twarz. Oglądamy zdjęcia w jego albumie rodzinnym. To jego mama, to tata, a tutaj nawet ja, już zupełnie do siebie nie podobna. Największe salwy śmiechu wywołują zdjęcia jego rodziców: ze ślubu i te wcześniejsze. Tata jako bobas, chociaż nierozpoznany, budzi zdumienie i równie głośne okrzyki zadowolenia. Dzieci najlepiej odczuwają niezwykłość zdjęć, ale my, dorośli, też czujemy, że tkwi w nich jakaś magia. Niektóre plemiona indiańskie wierzą, że jeśli zrobi się im zdjęcie, dusza zostanie w nim uwięziona i nigdy nie przejdzie do krainy duchów. Europejczycy, często rozumieją je jako coś odwrotnego – zdjęcia mają zapewnić nam wieczność, zatrzymać chwile szczególnie nam drogie.

W moim domu rodzinnym mamy trzy duże albumy, które rodzice zabrali ze sobą tworząc nowy dom. Są tam zdjęcia ich rodzin, ich własne zdjęcia z dzieciństwa, jeden zaś w pełni poświęcony jest ich pierwszym wspólnym latom. Mam prawie każde zdjęcie w pamięci, tyle razy przeglądałam je w dzieciństwie. Szczególnie te mniej typowe: rodzice na wyjeździe ze znajomymi i wujostwem, zdjęcia z wojska taty czy te z oazy robione mojej mamie, albo to na którym mój tata nosi ogromną rosyjską czapę, a broda sprawia, że mógłby uchodzić za Rasputina. Z czasem w domu pojawiły się kolejne albumy, coraz więcej zdjęć, niektóre przepiękne, z wakacji zagranicą, ale tamte – pierwsze, pozostają tymi do których do dziś wracam najczęściej.

Zdjęcia nie są szczególnie wartościowe. W znakomitej większości nie mają artystycznego zacięcia. Przyblakłe, czarno-białe, często są pozowane, robione przy okazji różnych uroczystości rodzinnych takich jak komunie, czy śluby. A mimo to świadczą o czymś, co minione, a jakby bliskie. Osoby na zdjęciach, które były dobrze znane moim rodzicom: ich wujostwo, kuzynki, dziadkowie, a nawet pradziadkowie, z radością uśmiechają się do tajemniczej postaci fotografa. Zazwyczaj nikt już nie wie kto nim był. W pamięci pozostaje tylko to, co ujął obiektyw. Ale nawet to blednie. Z roku na rok pojawia się tam coraz więcej zapomnianych już twarzy. Patrząc na te same zdjęcia co moi rodzice, sama rozpoznaję mniej osób. Wyuczyli mnie części imion, okraszając je drobnymi historyjkami, ale nawet oni rozpoczynają już spory co do dziesiątek prawie identycznych niemowląt. Czy na zdjęciu jestem ja, moja siostra, kuzynka czy babcia – o ile w śpioszkach – pozostaje pytaniem bez odpowiedzi. Mój mały kuzyn, patrząc na zdjęcia, wie jeszcze mniej ode mnie. Większość z osób odeszła zanim się urodził. Fotografie bledną razem ze wspomnieniami.

Wśród wszystkich tych cieni, pojawia się jeden dla mnie wyjątkowo szczególny. Osoba, którą ledwie pamiętam, a którą zmitologizowałam na milion sposobów – moja babcia. Przez lata stała się dla mnie punktem odniesienia, ideałem kobiecości i opiekuńczości. Zmarła nagle, gdy miałam niecałe siedem lat, ale aż do tego punktu była bardzo ważną osobą w moim życiu. Rodzice pracowali, a ja nie byłam materiałem na grzecznego przedszkolaka, dlatego babcia zajmowała się mną i moją siostrą w trakcie tygodnia. Niesamowite, z jakim pietyzmem można zbierać wszystkie szczątki opowieści o kimś, wszystkie urywki wspomnień.

Pamiętam, że co rano budził mnie dźwięk kreskówek, idących z telewizora w sąsiednim pokoju. Wstawałam i biegłam do siostry, która już je oglądała, a na kanapie zawsze czekały jakieś słodkości: cukierki z sokiem jabłkowym, albo ciągnące się gumy z apteki. Do dziś pozostał mi do nich niewytłumaczalny sentyment. Babcia robiła też najlepsze na świecie paruchy z kakaem! Był to przepis przekazany przez nią do naszej w stu procentach krakowskiej rodziny z południa Polski. Babcia pozwalała mi na wiele i zawsze brała moją stronę. Miała najpiękniejszy uśmiech na świecie i nic nie wprawiło mnie w taką dumę jak fakt, że mam pieprzyka w tym samym miejscu co ona i ponoć równie proste nogi. Myślę, że wiele rzeczy, które o niej pamiętam, wpłynęło na mój charakter. Przeglądam album. Na jednym zdjęciu, mam roczek, trzyma mnie na rękach i pokazuje ozdoby na choince. Ma ubraną wełnianą kamizelkę, wydaje mi się, że jest jeszcze gdzieś w domu, mimo że dawno wyszła z mody. Na innym jest moja siostra w stroju komunijnym. Babcia dumnie stoi tuż za nią i spogląda w aparat. Z zaciekawieniem przyglądam się sukience, którą sama uszyła. Czasem wydaje mi się, że pamiętam ją tylko ze zdjęć. Dokładnie taką, w tych samych ubraniach co na zdjęciu, z tą samą miną i żadną inną.

Z wiekiem zaczęłam uzupełniać luki w jej historii i z mitologii złożyłam człowieka. Dowiedziałam się o jej życiu codziennym, usłyszałam o przeciwnościach, które pokonała. Że do jej wspaniałego uśmiechu trochę brakowało z powodu palenia i strachu przed dentystą, jakoś łatwo było o tym zapomnieć oglądając zdjęcia. Ponoć z powodu tego kompleksu zawsze uśmiechała się "bezzębnie". Była niepokorna, był w niej pazur, zadzior z którego nie zdawałam sobie sprawy. Teraz spoglądam na zdjęcia w nowy sposób i wydaje mi się, że widzę ten błysk w oku, którego wcześniej nie dostrzegałam.

Biorąc do ręki kolejne jej zdjęcie, patrzę na znajdujący się w tle dom. To w nim się urodziłam i spędziłam większość swojego życia. Jest zupełnie inny niż dzisiaj. Wtedy jeszcze nie był otynkowany, miał inne okna i balkon. Cofam się wstecz razem z albumem i znajduję zdjęcie taty i dziadka pracujących przy jego budowie. Kto, patrząc na tego kolosa, uwierzyłby że zbudowali go praktycznie sami, własnymi rękami! Porównuję ogródek. Patrzę na przebijające się z tła sąsiedztwo. Kiedyś łąki i rozkopana droga, dziś cywilizacja, nowi sąsiedzi i brukowana uliczka. Łatwo zapomnieć, gdy nowy obraz zaciera na co dzień dawne wspomnienia. Myślę o wszystkich zmianach, które zaszły w sąsiedztwie, o powrotach ze szkoły tą właśnie uliczką i o starszej sąsiadce, której bały się dzieci i o sąsiedzie, który był honorowym dawcą krwi i budził we mnie tym ogromny szacunek.

W dawnych czasach mity i legendy opowiadane w corocznym cyklu stanowiły pamięć ludzi. Mam wrażenie, że powracanie do tych zdjęć to takie moje utrwalanie wspomnień, przypominanie pojedynczych historii, które stają się częścią mojej tożsamości. Legendą, którą powtarzać będę dalej. Zdjęcia w większości są podpisane: data, miejsce. Zaczynam widzieć potrzebę, żeby dopisywać imiona, nazwiska, może też krótki opis, póki ktoś pamięta? Może kiedyś, ktoś, moje dziecko, wnuk, albo ktoś jeszcze dalej w przyszłości, będzie tworzył drzewo genealogiczne i trafi na te fotografie? Dopasuje twarz do imienia?

Niedawno przez moje życie przewinęła się wyjątkowa osoba, która jeszcze raz zwróciła moją uwagę na potęgę fotografii. Wspaniała, dumna kobieta. Artystka. Gdy pierwszy raz się spotkałyśmy miała już ponad 90 lat, a tętniła życiem bardziej niż niejedna nastolatka. Całe życie pracowała jako fotograf w znanym w Krakowie studiu Garzyńskich i z tego okresu życia zachowała oprócz rozlicznych zabytkowych aparatów także pudełko pełne nieodebranych, zapomnianych zdjęć. Wydaje mi się, że była do nich wyjątkowo przywiązana.

Były to w większości fotografie portretowe, pozowane na tle malowanego materiału. Można wypatrzyć jak w ubraniu, dodatkach, mimice wyraża się ludzka indywidualność. Ludzie w różnym wieku, z różnych epok, wojskowi w mundurach i całe rodziny. Portrety pięknych kobiet tworzone dla ukochanych, przystojni mężczyźni podwijający wąsa. Oglądanie tych zdjęć było dla mnie jak podróż wstecz, do nieznanego Krakowa. Bez wychodzenia ze studia, codzienną pracą stworzono mały portret społeczeństwa. To co wydawało się codzienne i zwykłe wtedy, zestarzało się w pociągający sposób. Nabrało odcieni i barw których nie nadałby im żaden artysta. Nutę tajemniczości dodał im fakt, że ludzie na fotografii pozostają anonimowi. A jednak dla tej kobiety, autorki, te zdjęcia były czymś osobistym, czymś co postanowiła zostawić po sobie jako świadectwo swojego życia. Myślą kieruję się w stronę wszystkich zdjęć które zrobiłam w swoim życiu. Zastanawiam się tylko, czy w epoce zdjęć cyfrowych, galerii internetowych itp. zdjęcia mają jeszcze tę samą wartość co kiedyś. Otwieram katalog „Zdjęcia" na komputerze i znikam na godzinę. Wspomnienia jedno po drugim przesuwają się przed oczami. Towarzyszą im uczucia, zapachy, dźwięki. Czy ktoś jeszcze będzie je odbierał jak ja? Nie wiem, ale widzę siebie siedzącą na kanapie z dzieckiem, pokazującą mu (nie ma co się oszukiwać, prawdopodobnie na laptopie) zdjęcia ze swojej młodości. Wytłumaczę mu kim są ci wszyscy ludzie, będziemy razem śmiać się z tego jak upływa czas i jak wszyscy się zmieniamy. Kto wie, może za dwadzieścia parę lat napisze o nich, tytułując tekst „Moje dziedzictwo".

Autor: P.P. 2016 r. 

Data opublikowania: 18.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko