Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Dźwięki pełne emocji

Przez bardzo długi czas zastanawiałam się, jaki element mojej tożsamości mogłabym opisać jako moje dziedzictwo. Rodzinę mam dość małą, a że urodziłam się jako ostatnie dziecko, gdy moi rodzice byli już w średnim wieku, wiele ważnych rodzinnych wydarzeń mnie ominęło. Rodzice zajęci byli swoją pracą, a rodzeństwo, już dorosłe, miało swoje własne problemy i swoje rodziny.

Z miejscem mojego urodzenia, choć piękne, nie utożsamiam się w stu procentach. 5 lat temu wyjechałam na studia, i to tu w Krakowie rozwinęłam skrzydła. Nigdy też nie przywiązywałam specjalnej wagi do rzeczy materialnych, a żeby pisać o wyjątkowości zwyczajów wyniesionych z domu, najpierw trzeba zdawać sobie z nich sprawę – zazwyczaj są to rzeczy dla nas oczywiste i naturalne, dopiero porównując je z innymi odkrywamy ich unikalność.

Ostatecznie postanowiłam skupić się na czymś co pod pewnym względem sprawia, że czuję się wyjątkowa. Co towarzyszy mi na co dzień i co przepełnia mnie swoistą dumą, a co zdecydowanie wyniosłam z rodzinnego domu. A mianowicie – słuch. Ktoś mógłby pomyśleć: jak to słuch? Przecież to coś wręcz powszechnego. Ale ja, słuchając, zwracam uwagę na troszkę inne rzeczy niż większość ludzi.

Historię tę trzeba zacząć od tego, że pochodzę z muzycznej rodziny. Mój tata sam nauczył się gry na skrzypcach. Natomiast mama (wraz z dwiema siostrami) ukończyła szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. Niestety los sprawił, że moja mama zdała szkołę muzyczną, jak to mówi, tylko dzięki temu, że „egzaminatorzy wiedzieli, że umie grać". W wieku 17 lat zaczęły jej doskwierać bardzo poważne problemy z nadgarstkiem – zapalenie stawu, drętwienie ręki, uderzenia gorąca i mocny ból. Niestety w tamtych czasach (mowa o późnych latach 60-tych) diagnostyka była na o wiele niższym poziomie i lekarze sami nie wiedzieli co tak naprawdę się dzieję. Mówili, że żeby stwierdzić w czym leży przyczyna, konieczne jest przeprowadzenie operacji i „otworzenie ręki". Taka operacja wiązała się jednak z ogromnym ryzykiem, szanse na to, że polepszy ona sytuację oceniali zaledwie na 5%, a możliwość że po takiej operacji mama będzie mogła w ogóle ruszać ręką na 20%. Przy tak wysokim ryzyku poważnego pogorszenia sytuacji, sam dyrektor szkoły muzycznej przekonywał do podjęcia decyzji o nie przeprowadzeniu operacji. Wiązało się to niestety z koniecznością odstawienia skrzypiec w kąt, pomimo 10 lat spędzonych w szkole muzycznej i codziennych ćwiczeń.

Od tego czasu mama już nigdy nic nie zagrała, i jak sama mówiła wiele lat zajęło jej pogodzenie się z zaistniałą sytuacją. To tata w święta grał kolędy, a mama tylko stroiła skrzypce i przysłuchiwała się bez słowa. Gorzkie wspomnienia pozostały jednak na zawsze i gdy ktoś pytał dlaczego nie posłała swoich dzieci do szkoły muzycznej odpowiadała, że nie chciała żebyśmy przechodzili to samo. I chociaż rozumiem kierujące nią motywy, czasem łapię się na tym, że czuję lekki żal, że nie kontynuuję rodzinnego dziedzictwa grania na skrzypcach (pomimo mojej wielkiej miłości do nich). Pocieszam się myśląc, że może dzięki to jak potoczyły się jej dalsze losy, stanowi świetne podwaliny pod nową tradycję. Ponieważ po zakończeniu szkoły muzycznej, dzięki znajomościom dyrektora, mama znalazła pracę w studiu zajmującym się produkcją filmów rysunkowych na stanowisku montażysty dźwięku. Tam też poznała swojego przyszłego męża, a mojego tatę, który był w tym czasie realizatorem dźwięku. I tak oto przyszłam na świat w rodzinie "dźwiękowców", w której wyczulony słuch był podstawowym narzędziem w pracy zawodowej.

W latach 90-tych studio prężnie działało, a ja jako mały brzdąc przesiadywałam tam całymi dniami przysłuchując się mimowolnie rozmowom rodziców na temat efektów dźwiękowych, muzyki czy montażu. Jednak do teraz najczęściej i najmilej wspominam momenty nagrywania dialogów – tata zajmował się sprzętem, mama koordynowała całą prace zza komputera, a ja biegałam i zabawiałam teatralnych aktorów biorących udział w nagraniu. Obserwowałam jak aktorki potrafią swoim głosem odgrywać wiele postaci, od małych chłopców, przez baby jagi, po wiekowe staruszki. A niskie, kojące głosy mężczyzn nie raz ukołysały mnie do snu w zwojach kabli, taśmy filmowej lub pod fortepianem.

Podczas wszystkich takich wielogodzinnych (czasem nawet całodniowych) nagrań, obserwowałam także reakcje mojej mamy na barwę głosu, jego ton, na dykcję, tempo oraz płynność wypowiedzi, zawarte w niej emocję i wszystkie językowe niuanse w postaci chociażby polskich liter. Jej wyczulony słuch niejednokrotnie prowadził do konieczności powtarzania wypowiadanych kwestii do momentu kiedy była zadowolona z osiągniętego rezultatu.

I tak z czasem, po latach, ja również nauczyłam się zwracać na to wszystko uwagę. Jak to mówią czym skorupka za młodu nasiąknie na starość trąci, i u mnie to stare powiedzenie sprawdza się doskonale.

Niejednokrotnie łapię się na tym, że podświadomie reaguję na to jak coś zostało powiedziane, a nie na to co zostało powiedziane. Przyznaję, zdarzało się, że prowadziło to do konfliktów i braku porozumienia, jednak jest to coś, na co nie mam wpływu. Dzieciństwo spędzone w studiu nagraniowym nauczyło mnie wyłapywać takie szczegóły, a zwłaszcza emocje. Nawet gdybym chciała, nie mogę tego zmienić.

Takie mniej lub bardziej świadome przysłuchiwanie się sposobom mówienia zostało też we mnie utrwalone przez tatę, który biegle władał kilkoma językami – angielskim, niemieckim, francuskim i czeskim. Co jakiś czas zachęcał mnie do nauki języków, czytał na głos to po czesku, to po angielsku, mamrotał pod nosem snując się po mieszkaniu i podrzucał przypadkowe słówka pytając czy wiemy co one oznaczają. Dzięki temu miałam styczność z kilkoma różnymi językami, poznawałam ich brzmienie, odnajdywałam ich melodię. Słuchanie ich sprawiało mi ogromną radość, i już wtedy znaczenie wypowiadanych słów miało drugorzędne znaczenie – najważniejsze było ich brzmienie. Niestety (lub stety) zostało mi to do dziś, większą przyjemność sprawia mi słuchanie obcych języków i przyswajanie ich w ten sposób, niż uczenie się gramatyki.

Z wiekiem też zaczęłam być bardziej świadoma tego co wyniosłam z dzieciństwa. Zaczęłam coraz więcej rozmawiać z mamą o dźwiękach i muzyce, i zobaczyłam, że moi znajomi przywiązują mniejsze znaczenie do tego, co jest obecnie dla mnie tak ważne. Osoby, z którymi rozmawiałam na ten temat zazwyczaj mówiły, że dla nich jest to po prostu kwestia gustu, że zwracają uwagę np. na to czy melodia wpada w ucho lub czy tekst jest fajny i mogą się z nim utożsamić. A mnie zawsze chodziło właśnie o te zawarte w dźwiękach emocje, których wyłapywania nauczyłam się w dzieciństwie.

Dzięki mamie, i jej wykształceniu, zaczęłam odnajdywać także w muzyce te same emocje, które wyczuwam w słowie mówionym. A zwłaszcza w instrumentach smyczkowych. Pod względem wrażliwości muzycznej mam z nią niesamowity kontakt. Słyszymy te same rzeczy, zwracamy uwagę na te same odgłosy, te same dźwięki przyprawiają nas o uśmiech, często wystarczy nam tylko porozumiewawcze spojrzenie, by wiedzieć o co chodzi. Dzięki temu zrodziła się u nas w domu mała tradycja – zawsze gdy wracam do domu z Krakowa, urządzamy sobie z mamą wieczór, podczas którego dajemy się ponieść naszej pasji do muzyki i dźwięków. Kupujemy czerwone winko, podłączamy dobre głośniki i (jako że mieszkamy w dość odosobnionym miejscu) bez skrupułów puszczamy głośno ulubione utwory. Takie „wieczorki" zawsze kończą się dopiero nad ranem, ponieważ gdy raz zaczniemy rozmawiać o barwach, tonach czy zabawach głosem (niuansach frazowania), możemy rozmawiać godzinami. Potrafimy nawet kilkakrotnie słuchać poszczególnych fragmentów wyłapując smaczne szczególiki wykonawcze i choć mama jest już osobą wiekową, słuchamy głównie "młodzieżowych" wykonawców. Ale wykonawców – jak mówi mama- muzyków przez duże "M".

Osobiście zawsze bardzo wyczekuję tych momentów, bo wiem już z doświadczenia, że tylko mama rozumie dokładnie co mi w gra tam w głębi, co sprawia że dusza krzyczy, śpiewa czy płacze. Przy których językach rozpływam się najbardziej gdy je słyszę, i którzy wykonawcy najpiękniej bawią się swoim głosem tak, by wydobyć z niego wszystkie zamknięte w dźwiękach emocje.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wszystkie te elementy mojego dziedzictwa: muzyczne zaplecze rodziny od strony mojej mamy i językowe pasję mojego taty, a także miejsce w którym pracowali i to czym zajmowali się na co dzień, bezsprzecznie wpłynęły na to jaką osobą jestem dziś. I chociaż nie gram na żadnym instrumencie i nie władam 5 językami, gdzieś w głębi czuje, że kontynuuje rodzinne tradycje poprzez słuchanie innych w taki sposób, w jaki nauczyli mnie moi rodzice. Dlatego wierze, że spokojnie mogę stwierdzić, iż właśnie to jest moje dziedzictwo. I mam wielka nadzieję, że uda mi się je nadal kultywować, a w przyszłości przekazać kolejnym pokoleniom.

Anonim 2016 r. 

Data opublikowania: 17.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko