Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

W świecie którego już nie ma

Podlasie. Kilka kilometrów w kierunku południowo-wschodnim od Bielska Podlaskiego, ale nie na trasie głównej, znajduje się mała wieś – Lewki. Jeszcze nie tak dawno centralną, a zarazem jedyną drogę we wsi stanowiły tzw. kocie łby, które na szczególną prośbę mieszkańców zostały zalane asfaltem, oczywiście w celu wprowadzenia nowoczesności. Tuż przy wjeździe do wsi znajduje się budynek dawnej szkoły  (przez pewien czas pełniący funkcję sklepu ogólnospożywczego), która została zamknięta z powodu braku chętnych. To prawda, dzieci w Lewkach już nie ma. Odwiedzają mieścinę jedynie w okresie wakacyjnym. Przyjeżdżają z pobliskich miejscowości, aby pływać w dmuchanych basenach, wykopanych stawach, czy głębokich baliach, których dawniej ich pradziadkowie używali do prania oraz kąpieli wieczornej. Biegają radośnie po dokładnie skoszonych trawnikach na których nie widać już wymagających codziennej pielęgnacji wielobarwnych kwiatów, dawniej misternie przycinanych przez panie w kolorowych chusteczkach na głowie. Tych kobiet również już nie ma. Ich chusty czasami służą za obrusy lub dekoracje ścienne przykrywające nieśmiało plamy na ścianach zniszczonych dziś chatek, które kiedyś rozgrzane do czerwoności ogniem rozpalonych pieców kaflowych stanowiły serce każdej z mieszkających tam rodzin. Domy są szczelnie zamknięte, bądź wbite w ziemię przez betonowe wille letniskowe, dumnych następców promujących agroturystykę podlaską. 
 
Budynek dworca znajdował się około kilometra od zabudowań i stanowił główną bazę dla podróżujących. To w nim można było schować się przed siarczystym mrozem i w oczekiwaniu na nadjeżdżający pociąg odpowiedzieć kasjerce „czyim się jest" i co słychać u Marysi w mieście. Należy tu podkreślić, że miejscowość Lewki pomimo swych niewielkich rozmiarów, posiadała niezwykle obszerną ofertę destynacji kolejowych. Można było stąd odjechać w stronę Białegostoku, Hajnówki i Czeremchy. To właśnie w Lewkach trakt kolejowy rozwidlał się, komplikując życie niezdecydowanym i prezentując atrakcyjne kierunki podróży, wszystkie umieszczone na ścianie wschodniej Polski, tuż przy granicy białoruskiej.
 
 Droga między dworcem a domem pradziadków zajmowała około 20 minut, co w moim wyobrażeniu było wiecznością i niezwykle skomplikowaną wyprawą. Pamiętam, że jako dziecko czasami byłam niesiona przez tatę, abyśmy mogli zdążyć na pierwsze danie wigilijnej kolacji, szóstego stycznia każdego roku. Nie pamiętam czy potrawy różniły się od tych spożywanych dziś podczas świąt. Pamiętam wypełniony ludźmi dom, kolędników z wielobarwnymi gwiazdami i przebraniami, choinkę ubraną w cukierki i wieszane na niej przez pradziadka sztuczne ognie. Choinka co roku płonęła. Pamiętam też pytanie, czy ja rozumiem „po naszemu". Coś rozumiałam, ale zawsze odpowiadałam po polsku.
 
 Dom był niewielki, dwuizbowy. Według opowieści rodzinnej gotową konstrukcję przywieziono tu przed wojną z Białowieży. Z zewnątrz wchodziło się do sieni, w której zawsze było ciemno. Na wprost była spiżarnia a po lewej stronie potężne, drewniane drzwi wejściowe do głównego pomieszczenia, czyli kuchni pełniącej zarazem funkcję dzisiejszego salonu. Stół i goście zgromadzeni wokół niego wypełniali pokój niemalże całkowicie, starczyło miejsca jedynie na piec kaflowy z płytą w kącie, ławę oraz kredens kuchenny. 
 
Kolejnym, a zarazem ostatnim pomieszczeniem była sypialnia. Stały tam dwa ogromne łoża, w jednym pod toną pierzyn sypiała prababcia, w drugim pradziadek. W tym miejscu domownicy zdecydowanie stawiali na komfort snu. Nad ich głowami powieszone były zdjęcia ślubne ich samych oraz córki Marii, tzw. monidła. Gdy byłam mała nie rozpoznawałam na nich twarzy moich bliskich. Myślałam, że są to portrety trumienne zakochanych par, pochowanych po śmierci we wspólnym grobie. Dlaczego moi pradziadkowie powiesili w swej sypialni przedstawienia zmarłych? Na to pytanie, podobnie jak na wiele innych w tamtym czasie zupełnie nie potrzebowałam odpowiedzi. Być może traktowałam moich pradziadków jak istoty którym bliżej było do świata umarłych niż bajkowej beztroski kilkuletniej dziewczynki. Pozostałe wyposażenie sypialni stanowiła ogromna szafa, stół pod oknem i trzyczęściowe lustro, które do dzisiaj stoi na balkonie  mieszkania w bloku mojej babci, podgnite i chropowate. Pradziadkowie posiadali również czarno-biały telewizor. Włączany był i ustawiany na maksymalną głośność jedynie wieczorami, aby wprowadzić domowników w marzenia senne o nieznanym wielkim świecie.
 
Zimy w Lewkach były piękne. Mieszkańcy budowali śnieżne tunele w celu ułatwienia przemieszczania się: dom – wychodek, dom – obora, dom – furtka przy bramie. Tak, zima powodowała znaczne ograniczenia w różnorodności pokonywanych tras. Czekało się z niecierpliwością na wiosnę, a następnie na lato, które w Lewkach stanowiło moją ulubiona porę roku. Czasami decydowałam, że kilka dni wakacji spędzę u moich pradziadków. Pakowałam wtedy do plecaka moje ulubione książki i prosiłam rodziców aby zawieźli mnie na wieś. Siadałam za stodołą w morzu polnych kwiatów, spacerowałam, bawiłam się ze zwierzętami. Nieraz obiecywałam Bukietowi przy budzie, że go oswobodzę, jednakże dziadek dostrzegał jego ogromny talent obronny, nie pozwalając mi na odpinanie go w ciągu dnia. Pies miał pilnować domu w nocy, nie był przyjacielem. Już wieczorem pierwszego dnia decydowałam, że jednak chcę wrócić do domu. Sikanie do wiadra i wczesna pora snu doprowadzały mnie do stanu lekkiego zdenerwowania. Brałam dziadka za rękę i prowadziłam do domu sołtysa w celu zamówienia rozmowy telefonicznej, której komunikat był krótki i jasny, nieraz urozmaicony delikatnym pochlipywaniem, i brzmiał: proszę przyjedźcie po mnie. 
 
To wszystko miało miejsce we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Mieszkańcy Lewek już nie prowadzili wtedy gospodarstw, może w kilku z kilkunastu domów produkowano jeszcze artykuły wiejskie na sprzedaż. Pozostali toczyli spokojne życie w swych różnokolorowych chatkach i ogrodach z jednym bardzo starym koniem i może jakąś krową póki starczyło im sił na jej dojenie. Dni spędzano spokojnie, według boskich praw religii prawosławnej. Nie było to łatwe, gdyż Lewki nie posiadały własnej cerkwi. Na nabożeństwa udawano się do sąsiednich wsi, bądź pod wiejską kapliczkę w celu spełnienia obowiązku świętej niedzieli. Przed każdym domem stały ławeczki na których kobiety w chustach na głowach zasiadały do dysput zawsze podejmowanych w gwarze podlaskiej. Czasami można było spotkać panią która siedziała samotnie ale nie próżnowała, gdyż w jej dłoni spoczywał różaniec, narzędzie pomagające wyprosić Boga o kolejny rok życia.
 
Tak pamiętam to miejsce. Wspomnienia są coraz bardziej mgliste i coraz mniej detali zostaje mi w głowie. Cudownie jest jednak wracać tam od czasu do czasu, gdyż jest to wyprawa do zupełnie innego świata, który już nigdy nie wróci. Pradziadków już nie ma, gdyż odeszli gdy byłam nastolatką. Najpierw prababcia, która po przygotowaniu obiadu i wysprzątaniu domu zdecydowała się na odśnieżenie ścieżki przy której końcu upadła gdyż stanęło jej serce. Miała 94 lata. Następnie odszedł pradziadek, który już nie potrafił bez niej żyć. Oszalał i umarł w szpitalu kilka miesięcy później. Dom należy teraz do mojej mamy, czyli ich ukochanej wnuczki. Nie ma już w nim ciepła, które pamiętam z dzieciństwa, nie ma ogrodu przed domem, a my nie mamy czasu na siedzenie na ławeczce. Bywamy tam rzadko, raz, może dwa razy do roku. Ganek przed chatką się rozpadł, stodoła rozleciała, a sad, który posadziliśmy nie chciał się przyjąć. Nawet kwiaty polne już nie kwitną na placu zupełnie jakby ziemia odmawiała współpracy z nowymi właścicielami. Jeśli chcecie by tu było jak dawniej, musicie żyć według dawnych zasad, mówi. Rezygnujemy, już nie potrafimy, ja nigdy nie potrafiłam. Mimo to czuję się wyjątkowa, gdyż miałam szansę egzystować przez chwilę w tej bajce, która owszem z mojej perspektywy czasami bywała strasznie nudna. Kiedy zamykam oczy i widzę obrazy z tamtych czasów tym właśnie są: opowieścią, baśnią i oddechem.
 
Autor: Małgorzata Boroń 2014r.