Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Kundelek

W połowie lat osiemdziesiątych na lekcji historii w Szkole Podstawowej im. Gen.  Świerczewskiego w śląskim mieście, które inny generał, tym razem francuski, nazwał „najbardziej polskim z polskich miast", mój kolega Mariusz wstał, by opowiedzieć historię bohaterskiej śmierci swojego dziadka. Nie znał go osobiście, ale legenda jego frontowego życia mocno utkwiła w głowie kochającego wnuka. Kolega Mariusz nie był prymusem, właściwie miał problemy z przejściem do następnej klasy, ale w opowieści o dziadku dał się poznać jako wspaniały orator, co wprowadziło w niemałe zdumienie naszą nauczycielkę. Dzieci w kompletnej ciszy słuchały o wspaniałych lotniczych wyczynach dziadka Mariusza, który ku zazdrości wszystkich (przypuszczam, że też i pani nauczycielki) był pilotem myśliwca. Opowieść o walecznych wyczynach dzielnego pilota, spowodowała w klasie kompletny bezruch połączony niebezpiecznym wstrzymaniem oddechu. Opowieść rozwijała się w najlepsze i gdy już szósty wrogi samolot został zestrzelony i rozbił się o ziemię, pani Lidia, nasza nauczycielka, wydusiła: 
- Mariuszku, a powiedz nam tylko, gdzie ta bitwa powietrzna się odbyła? - wytrącony z opowieści kolega, ze znanym nam wszystkim tępym grymasem na twarzy, powiedział: - No jak to gdzie? U Ruskich, proszę pani. 
 
W tym momencie niczym syrena alarmowa musiała zawyć myśl w głowie nauczycielki: „kłamie"… A jak nie, to jeszcze gorzej. 
- Mariuszku, a powiedz nam, jak się nazywała ta lotnicza formacja? 
- Formacja? - nie rozumiał Mariuszek. 
- Grupa - nie ustępowała nauczycielka. 
- Luftwaffe. 
 
Niemieckie słowo zabrzmiało groźnie. Zapamiętałem je dobrze i zacząłem zastanawiać się, czy ta cała historia ma coś wspólnego ze złymi i dobrymi Niemcami. Ci dobrzy to przecież NRD, a ci źli to RFN. Nie potrafiłem tego rozwikłać, a filmy typu: „Czterej pancerni i pies" oraz bohater Kloss tylko utwierdzały mój wewnętrzny bałagan informacyjny. 
 
Większość moich kolegów z podwórka miała rodzinę w „Efie" i jadła „żymłę" z „kejzom". Ich nazwiska,  do których byłem przyzwyczajony, nie do końca brzmiały słowiańsko: Klaus, Rikert, Rittau…
 
Wraz z wiekiem coraz bardziej zacząłem rozumieć zależności i skomplikowaną grę nie tylko wypowiadanych słów, nazwisk, ale również wytartych napisów na kamienicach, których kompletnie wtedy nie rozumiałem. Wyglądały dużo poważniej od polskich szyldów i nawet ironiczna ich obecność na ul. Ofiar Majdanka, nie niwelowała mocy przeszłości, którą ze sobą przynosiły.
 
Z czasem dowiedziałem się też, że miasto, w którym się urodziłem, nosiło nazwę Hindenburg, na cześć kolejnego wojskowego i to feldmarszałka! I nie jest to nazwa- jak twierdzili niektórzy koledzy- balonu do przewożenia ludzi, który uległ spaleniu. Teraz wiem, że chodziło o Zeppelina  nazwanego na cześć feldmarszałka.  
 
Pewną niespodzianką były informacje o tym, że miasto było niegdyś największą wsią świata oraz że Huta nie była wytworem myśli technologicznej Polaka, ale budowlą wzniesioną przez jeden z najpotężniejszych rodów magnackich, czyli rodzinę Henckel von Donnersmarck, która to ufundowała pruską kolumnę zwycięstwa w Berlinie- tak, tą ze złotym aniołem w parku Tiergarten. 
 
Niedaleko mojego rodzinnego miasta stała ogromna posiadłość zwana „Małym Wersalem", który został zniszczony przez- jakby to powiedział mój szkolny kolega Mariusz- Ruskich. Jedno z​ moich wspomnień z dzieciństwa to ja sadzany na ogromnym, kamiennym lwie, który wraz z drugim kamiennym lwem leżał u wejścia nieistniejącego już pałacu, i które to lwy zostały przetransportowane do parku miejskiego, gdzie oprócz ujeżdżania przez dzieci, służyły jako otwieracze do piwa dla umęczonych pracą hutników i górników. Owe lwy strzegły wrót „Małego Wersalu", ale też strzegły Pani tegoż pałacu. To dla niej zakochany Guido wybudował ten architektoniczny luksus. 
 
Dwukrotna rozwódka o żydowskim pochodzeniu, o przybranym imieniu Bianca, pozostawała w Paryżu jedynie luksusową kurtyzaną, na tyle znaną, że bracia Goncourt nazywali ją - mówiąc współczesnym językiem - „best of the best" tamtych czasów.  Fakt tej specyficznej popularności w Paryżu nie był korzystnym dla bogatego, zakochanego człowieka, zatem skoro Paryż jej nie chciał na salonach, przeniósł owe salony do Świerklańca.
 
Z czasem odkrywałem coraz więcej szczegółów dotyczących miejsca, w którym dorastałem. Nie dziwiło mnie to, że uczęszczam do szkoły imienia kolejnego wojskowego, czyli Józefa Piłsudskiego. Szkoła mieściła się w dawnej szkole oficerów SS, w której toalety były pomnożone, a znajdowały się w schronie, którego drzwi przypominały śluzę U-bota. 
 
Nie dziwi mnie, że stadion miejski w moim rodzinnym mieście nosił imię Adolfa H. aż do początku XXI wieku (tak był zapisany w księgach wieczystych), a został pozbawiony tegoż imienia, kiedy to spanikowani radni w szybkim głosowaniu zmieniali nazwę, co by się sponsor nie wycofał…
 
Będąc w Lewoczy w kościele, wzruszyłem się kiedy odkryłem, że proboszczem tego pięknego kościoła był w XV wieku Jan II Henckel Quintoforo, bliski przyjaciel Marcina Lutra i Erazma z Rotterdamu, a przede wszystkim protoplasta całego rodu Henckel von Donnersmarck. Pomyślałem wtedy, że będąc młodym chłopakiem, może niepotrzebnie czułem się obco w moim mieście, bo chociaż mój tata to góral, a mama płocczanka, to może nie taki ze mnie kundelek i Śląsk bliski mi, jak i tym co po „ślunsku godajom"?
 
Z prawdziwą ulgą i radością przyjąłem też fakt, że jeden z moich dziadków uczestniczył w powstaniach śląskich i nawet po niemiecku mówił… W takim razie będzie chyba ze mnie  i trochę Ślązak i góral i płocczanin i lwowiak- prababcia przecież we Lwowie po powrocie z Syberii mieszkała…. 
 
A moje dzieci… o mój Boże… żona z Warmii z korzeniami z Wilna…
 
I jak tu być Polakiem? :)
 
Autor: Piotr Jędrzejas 2015r.
Data opublikowania: 15.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko