Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Moje marzenie – moje dziedzictwo

Trzy pokolenia rdzennych mieszkańców Krakowa i jedno marzenie. O domku nad Morzem Bałtyckim, najlepiej w Pobierowie. To marzenie, wspomnienia z wakacji w tej niegdyś malutkiej mieścinie w północnej części województwa zachodniopomorskiego i miłość do jednego z najpiękniejszych mórz, łączą moją rodzinę. 
 
Wszystko zaczęło się w 1965 r. , kiedy krakowski Fundusz Wczasów Pracowniczych wysłał pracowników wieżowca Biprostal na zasłużony odpoczynek nad polskim morzem. Wtedy  Janina i Waldemar Nalepa, moi dziadkowie, wraz ze swoim niespełna rocznym synkiem Dariuszem, pojechali do Pobierowa po raz pierwszy i zakochali się w tym miejscu. Z opowieści babci wynika, iż teraz modna, nadmorska miejscowość, kiedyś była małą wsią, położoną pośród sosnowych lasów na Wybrzeżu Rewalskim, w Nizinie Szczecińskiej, w której w tamtych latach mieściła się szkoła, budynek Straży Pożarnej, poczta, kino, klubokawiarnia „Bajka" i parę smażalni na krzyż. Autobusy kursujące z Kamienia Pomorskiego kilka razy w sezonie wysypywały z siebie zmęczonych długą jazdą turystów na swego rodzaju dworzec PKS, czyli kawałek placu z zawieszonym na słupie rozkładem jazdy. Potem tłum objuczonych siatkami letników rozdzielał się do swoich ośrodków wczasowych, aby zacząć turnus. Tak, wraz z pierwszym samodzielnie postawionym krokiem mojego taty, rozpoczęła się historia sentymentu mojej rodziny do Ośrodka Wczasowego „Lajkonik". Położony wśród drzew iglastych kompleks pawilonów i małych domków o wątpliwym standardzie, gościł i bawił rokrocznie tłumy mieszkańców Krakowa, Nowej Huty i okolic. W relacji mojej babci, gdy opowiada o tamtych czasach, zawsze słychać ogromny sentyment i niedowierzanie, że tyle osób mogło cały rok pracować ze sobą w jednym budynku, a potem jeszcze jechać razem na wakacje. W ten sposób tworzyły się związki, małżeństwa i przyjaźnie na całe życie. Pracownicy i ich rodziny razem spędzali beztrosko czas, chodzili na grzyby, jeździli za granicę „na handel" i wzajemnie się sobą opiekowali. I tak mój Ojciec, a potem też  jego brat, co roku jeździli na wakacje z rodzicami do Pobierowa, przeżywali pierwsze wakacyjne miłości, wspólnie znosili niedogodności PRL-u i patrzyli jak rozwija się ta turystyczna miejscowość.
 
Szczególnie lubię opowieść, kiedy wieczorem, podczas pewnego suto zakrapianego ogniska, przyjaciółka mojej babci podniosła lament, że zgubiła na plaży całą swoją biżuterię. Przejęte towarzystwo, nie bacząc na stan trzeźwości, zarówno swój, jak i poszkodowanej, zgodnie wespół w zespół poszło w nocy zaginionych klejnotów szukać. Szukali prawie do rana, przegrzebując plażę pasmo po paśmie, aż gdzieś koło świtu, zrozpaczona dama przypomniała sobie, iż zaginione błyskotki zostawiła w pokoju na szafce nocnej. 
 
Obowiązkowym punktem wycieczki w tych rejonach dla nas zawsze był, jest i będzie Trzęsacz. Wieś, o której pierwsze wzmianki pochodzą z 1331 roku. Ruiny gotyckiego kościoła, wybudowanego  na przełomie XIV i XV wieku w odległości prawie 2 km od morza, teraz stoją na urwisku tuż nad wodą. Kiedyś było co zwiedzać, dziś pozostał tylko mały fragment północnej ściany świątyni. Trzy pokolenia patrzą, jak morze bezlitośnie zabiera kawałek po kawałku, jedyną taką atrakcję turystyczną w Europie.
Pierwszy raz babcia zabrała mnie na wakacje do „Lajkonika" jak miałam 3 lata. Moje pierwsze wspomnienie z tym związane to zapach: cudowna mieszanka aromatu drzew iglastych i morskiej, orzeźwiającej bryzy. Pamiętam, że siedziałam na kocyku wśród wysokich sosen, było ciepło, promienie słońca przebijały się przez ogromne korony drzew, słyszałam szum fal w oddali, dookoła było mnóstwo szyszek i poczułam się taka bezpieczna i szczęśliwa. Z opowieści babci wynika, iż w drodze powrotnej z tych właśnie wakacji zgotowałam jej w pociągu piekło. Podobno jak tylko się zorientowałam, że wracamy do Krakowa, wpadłam w czarną rozpacz i głośno dawałam temu wyraz. Po dwóch godzinach, kiedy już wszystkie możliwe sposoby uspokojenia dziecka zawodziły a współpasażerowie podróży przestawali być tolerancyjni, babcia wyszła z przedziału zostawiając mnie na chwilę samą. Po chwili wróciła oznajmiając, że rozmawiała z maszynistą i poprosiła go aby zawrócił pociąg. Zmęczona płaczem i szczęśliwa z rozwoju sytuacji, zasnęłam. Rano obudziłam się na Dworcu Głównym w Krakowie. Pamiętam ten moment, kiedy zobaczyłam mamę czekającą na peronie i poczułam się strasznie oszukana. Oczywiście cieszyłam się, że ją widzę, ale równocześnie było mi niewyobrażalnie smutno, jakby ktoś mnie zabrał z domu, a nie do niego przywiózł. 
 
I tak rosłam, w ciągu roku szkolnego pilnie się ucząc, pomagając rodzicom przy młodszym bracie i odliczając dni do kolejnych wakacji. A te, nieznośnie się dłużyły. Zmuszona siedzieć w szarych murach szkoły, często odpływałam myślami nad morze. Przypominałam sobie wszystkie humory mojego ukochanego Bałtyku. Od spokojnej, prawie nieruchomej tafli, po ogromne fale. W ciągu całego swojego życia, tylko raz było mi dane zobaczyć sztorm. Miałam wtedy 10 lat, był to jeden z tych burzowych, zimnych dni, padał silny deszcz i zacinał wiatr i nikomu nawet się nie śniło wychodzić z domku. Wtedy tata ubrał mnie ciepło i zaprowadził nad morze, abym na własne oczy zobaczyła sztorm. To wspomnienie tak mocno utkwiło mi  w pamięci, że często pojawia się w moich  snach. Stoję w nich na klifie, spieniona i wściekła masa wody prawie obmywa mi buty. Czuję zimne strugi na policzkach. Ogrom żywiołu mogę poznać po schodkach prowadzących na plażę. Na co dzień jest ich czterdzieści a teraz wszystkie są całkiem zatopione. Roślinność porastająca wydmy, jest pod wodą. Drzewa, które zazwyczaj muszą stawiać opór tylko silnym wiatrom, teraz chwieją się pod naporem słonych fal. Wiatr wieje z taką prędkością, że muszę mocno trzymać tatę za rękę, i mam ochotę krzyczeć z zachwytu i przerażenia. Tego nie da się opisać słowami. To trzeba zobaczyć i poczuć. W obliczu takiej furii przyrody, wielkości kotłujących się, spienionych, morskich bałwanów, człowiek jest tylko słabym punkcikiem, który w każdej chwili może zniknąć. 
 
Nigdy nie zapomnę tego, co poczułam, gdy pierwszy raz zobaczyłam Morze Bałtyckie. Miałam też szczęście dzielić te pierwsze razy z moimi bliskimi. Uwielbiam przypominać sobie moment kiedy jako starsza o pięć lat i doświadczona siostra, pierwszy raz prowadziłam mojego brata na spotkanie z wielką wodą. Miał cztery lata i był wykończony dwunastogodzinną podróżą w nagrzanym samochodzie, ale zarażony moim optymizmem dzielnie dorównywał mi kroku. Gdy stanęliśmy na plaży, widziałam, że jest onieśmielony przestrzenią, z jaką do tej pory nigdy się nie spotkał. Pokochał to miejsce tak samo jak ja…
 
Dwa lata temu na tej samej plaży, siedziałam przytulona do mojego dużego, młodszego brata i pokazywałam mu jego pierwszy w życiu wschód słońca… Chwila była równie dostojna, co wtedy.
 
W 1999 roku nagle przestaliśmy jeździć nad morze. „Lajkonik" przeszedł w prywatne ręce, Pobierowo stawało się coraz popularniejszą i droższą nadmorską miejscowością i nie stać nas było na luksus takich wyjazdów. Wakacje zaczęliśmy spędzać z mamą mojej mamy, która jako pracownik oświaty miała dofinansowanie do wczasów w wybranych ośrodkach niedaleko Krakowa. Inhalacje w Rabce-Zdroju, woda źródlana w Krynicy i Nałęczowie oraz uroki Gołkowic nie są mi obce. Szczawnica nie miała przede mną żadnych tajemnic. Dom Wczasowy „Czarnolas" dla emerytowanych nauczycieli w Skomielnej Czarnej stawał się dla mnie, Doriana i innych znudzonych wnuczków miejscem szalonych zabaw w trakcie niejednych wakacji. Ku niezadowoleniu starszych kuracjuszy, organizowaliśmy dyskoteki w stołówce, graliśmy w karty w świetlicy i skutecznie zakłócaliśmy zarówno dzienny spokój, jak i ciszę nocną. Ja sama przyprawiłam mojej ukochanej babci niejeden siwy włos zadając się z miejscowymi kolegami. Mój brat żywi do tego miejsca szczególny sentyment, gdyż tam, mając lat dwanaście, poznał swoją obecną narzeczoną. Ja jednak cały czas tęskniłam za morzem…
 
Do czasu kiedy w wieku siedemnastu lat, razem z moim przyszłym mężem, pojechaliśmy do Pobierowa pod namiot na nasze pierwsze wspólne wakacje. Wiedział jak bardzo zależy mi aby tam wrócić i postanowił spełnić moje marzenie. Były to dwa magiczne tygodnie, które sprawiły, że i on pokochał nadmorski klimat. Od tamtego lata staramy się jak najczęściej tam bywać. Odkrywanie piękna Morza Bałtyckiego stało się naszym hobby. Razem zwiedziliśmy wiele uroczych miejscowości, spaliśmy na plaży w Świnoujściu, czekając na autobus który miał nas zawieść nad ranem do Hamburga, widzieliśmy zachód słońca w Międzyzdrojach na molo, spacerowaliśmy uliczkami Kamienia Pomorskiego, zachwycaliśmy się pięknem ruchomych wydm w Łebie, przejechaliśmy na rowerze całe Dźwirzyno i Kołobrzeg, puszczaliśmy magiczne lampiony szczęścia w Sarbinowie i stanęliśmy na najdalej wysuniętym na północ miejscu w Polsce, w Jastrzębiej Górze. Tam też w lipcu 2009 roku mój Ukochany, podczas pięknego zachodu słońca, poprosił mnie, abym została jego żoną. Nie mogłam sobie tego lepiej wymarzyć…
 
Tegoroczne wakacje również były dla mnie wyjątkowe. Po bardzo wielu latach udało nam się z rodzicami i moim mężem odwiedzić Pobierowo. Zdziwienie moich rodziców, którzy nie widzieli tej miejscowości przez 15 lat, było ogromne. Skromne zabudowania ustąpiły miejsca eleganckim hotelom, przybytki oferujące ekskluzywne zabiegi zdrowotne i relaksacyjne przeganiają się ze swoimi ofertami na każdym rogu, główna uliczka pęka w szwach od nadmiaru kawiarni i barów z różnorodnym jedzeniem, stragany zamieniły się w eleganckie, małe butiki z ekskluzywną, letnią odzieżą, nie ma śladu po klubokawiarni „Bajka", polana gdzie mój tata ze swoim tatą, a potem z nami zbierał grzyby porosła gęstwiną pnączy, stając się wroga i niedostępna. Kolonia Kaliska – miejsce, które przez wiele beztroskich letnich turnusów żywiło turystów – teraz straszy opuszczonymi murami. Puste połacie ziemi, które kiedyś służyły za pola namiotowe, pysznią się fasadą jednakowych domków jednorodzinnych prosto z zagranicznych czasopism. Legendarny „Lajkonik" w prywatnych rękach nadal przyjmuje gości, w odnowionych pawilonach o polepszonym standardzie i zapomnianej historii. Nie zmieniły się natomiast schody prowadzące na plażę. Schodzili nimi moi bliscy na przestrzeni pięćdziesięciu lat, tak samo zapatrzeni w dal, wsłuchani w szum fal i czekający na moment dotknięcia gołej stopy z miłym, chłodnym piaskiem. I tak stojąc pośród starych, wysokich sosen, czując ten sam zapach, który pokochałam będąc małym dzieckiem, marzę sobie o małym domku w Pobierowie i jestem prawdziwie szczęśliwa, bo czuję, że wróciłam do domu…
 
Autorka: Daria Zabiegaj 2015 r.
Data opublikowania: 10.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko