Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Gdy dziedzictwo wprowadza dysonans

Można pewnie przyznać, że większość ludzi o dziedzictwie nie myśli. W codziennej rutynie czasu, przeżywanego szybko i w stresie, ginie chęć wracania myślami do przeszłości, do jej opowieści, artefaktów, postaci. Łatwo odrzucamy naszą genealogię, to co łączy nas z minionymi pokoleniami naszych przodków, epopeje narodowe i detale dotyczące wydarzeń historycznych. Liczy się dla nas tu i teraz, a to co dawne irytuje i uwiera swą archaicznością, zbytecznością i nieprzystawaniem do współczesnych realiów. Procesem naturalnym jest odrzucenie dziedzictwa, wyzbycie się go ze swojej pamięci, bo któż ma czas i jaki wymierny pożytek przynosi hołdowanie zamierzchłym czasom-przedpotopowym, przedmiotom-reliktom, miejscom-skansenom i ludziom-pradziadom?
 
Wymierny to słowo użyte celowo ironicznie, by zgrzytało, bo przecież gdy mowa o dziedzictwie słowo to jest co najmniej nie na miejscu. Wymierny pożytek mogą przynosić dobrze ulokowane obligacje czy kupiony na promocji proszek do prania. Dziedzictwo już niekoniecznie, chyba, że spieniężymy antyki po pradziadkach. Wtedy może i nabierzemy do nich trochę szacunku. 
 
Zbiorowe dziedzictwo łatwo odrzucić, bo zakładamy, na mocy psychologicznej zasady odpowiedzialności zbiorowej, że zawsze  znajdzie się ktoś chętny by je zachować i pielęgnować. My możemy sobie darować próżny trud w nieinteresującej nas dziedzinie, bo przecież i tak nie zajdzie kulturowy kataklizm. Zostawmy dziedzictwo historykom, muzealnikom i archiwistom i innym profesjom, równie zakurzonym i nieprzynoszącym wymiernej korzyści.
 
Z takim podejściem do kultury w ogóle, bo założę, że kultura mieści się w zbiorze dziedzictwa lub nawet mogą to być pojęcia tożsame, spotykam się odkąd zaczęłam studia w Instytucie Kultury. Wcześniej takiej nonszalancji w podejściu do naszej własnej historii i jej artefaktów szczerze nie zauważałam. Sama owszem, byłam pełna szacunku do zabytków Krakowa, starych krakowskich księgarni, gołębi, kwiaciarek na Rynku, Jamy Michalika, Krzyża w Nowej Hucie, szopek krakowskich i Hejnału z Wieży Mariackiej, jednak wówczas nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że one tak naprawdę tworzą znaczącą część mojej tożsamości. To się traktuje jako oczywiste, niekoniecznie analizując. Teraz analizuję i szkoda mi osób, które tej refleksji nad wagą swojego pochodzenia i przywiązania do miejsca, w którym żyły mogą uświadczyć dopiero w momencie starczej nostalgii za przeszłością. Ja cieszę się, że moja percepcja dziedzictwa jest świadoma już w tym momencie.
 
Trzeba chyba dojrzeć do momentu, w którym staje się to ważne i móc określić swoje przywiązanie do dziedzictwa, trochę poczytać, trochę poanalizować, ale i być uwrażliwionym przez odpowiednich edukatorów. Nie można zakładać, że to naturalne, że wszyscy kochamy swoje małe ojczyzny czy ze łzą w oku wspominamy pierwszy raz, kiedy babcia założyła nam strój ludowy w przedszkolu, a zdjęcie z komunii wisi nad łóżkiem. Dla wielu młodych ludzi to jakieś wielkie, patetyczne i nienaturalne wydarzenia; wszyscy bądźmy bezdusznymi kosmopolitami i już proklamujmy, że gdy wybuchnie wojna to wyjedziemy do Australii. Dla moich znajomych, studiujących mechatronikę, international business czy e-commerce, moje refleksje nad wagą zachowania modernistycznego hotelu Cracovia, ratowania PRL-owskich neonów i mozaiki na Biprostalu są tak mgliście niejasne jak dla mnie ∆ = b²-4ac i całkowicie bezużyteczne. Nie dogadamy się, mimo mojej misji nawrócenia i uwrażliwienia. Uważam, że dla każdego przyjdzie moment, w którym odkryje dziedzictwo sam; i to dopiero wtedy szacunek do elementów przeszłości i budowania naszej tożsamości będzie prawdziwy. A nam, kulturoznawcom, niełatwo wygrać naszą wyższością ducha i płynnymi, niematerialnymi zjawiskami (którymi jeszcze naiwnie i trochę bezczelnie myślimy, że możemy zarządzać) z postawą kogoś, kto może będzie drugim Billem Gatesem lub wybuduje most. Przecież wartość i sens dziedzictwa nie są tak oczywiste jak racjonalnie poparte i społecznie akceptowalne potrzeby kupowania nowych sprzętów technologicznych i opracowywanych w laboratoriach suplementów diety. Dziedzictwo, ze swoimi zakurzonymi tomiskami, Kołami Przyjaciół Dębu Bartek i recepturami na dwustuletnie mydło, stąpających twardo po ziemi nie zachwyci, a wręcz wypada blado. Musiałoby ostro i, stosownie do czasów, PR-owo walczyć, by być zauważonym w gąszczu współczesnych, kuszących alternatyw i produktów. Działalność na rzecz dziedzictwa to działalność niemalże czcza i jedynie misyjna.
 
Ciekawe jednak, w przeciwieństwie do wcześniejszych, raczej pesymistycznych poglądów na stosunek większości ludzi do dziedzictwa, że w dużej mierze ochrona dóbr kultury, przynajmniej tych estetycznych, popularnych i wzmacnianych nagłośnioną kampanią na Facebooku, staje się modna. Coraz częściej oko przykuwają takie akcje, nierzadko inicjowane przez dwudziesto-, trzydziesto-latków, znienacka przerażonych znikającym z ich sąsiedztwa dziedzictwem. Protest przeciwko burzeniu hotelu Cracovia, opatrzony w Internecie łamiącymi serce, pięknymi zdjęciami wnętrz hotelowych. Projekt rekonstrukcji neonu cukierni „Markiza" na Placu Centralnym, który skupił duże zainteresowanie społeczności lokalnej i zaktywizował ją. Protest przeciwko przebudowie siedziby PKO na Wielopolu, burzenia Collegium Paderevianum, zrycia mozaiki z Biprostalu, pikieta w celu pozbycia się sklepu Lewiatan z Teatru Groteska i krakowskich Sukiennic. Jednak się przejmujemy. A developerzy nie są chyba jednak tacy źli, skoro często ich poczynania mają niekiedy zupełnie niezamierzony efekt – czasami wystarczy wyrazić chęć zlikwidowania jakiegoś obiektu, by ludzie, zauważywszy realne zagrożenie, po 50 latach obojętności względem niego, obudzili w sobie nagle mnóstwo związanych z nim historii i wyszukiwali argumenty za jego ratowaniem. Może jednak jesteśmy sentymentalni i, co często już głoszone przez kulturoznawców i felietonistów, żyjemy w czasach dekadenckich i kurczowo trzymamy się tego, co łączy nas z przeszłością?
 
Mimo, że uważam, że nie na wszystkich studiach około-humanistycznych potrzebna jest filozofia, tak jednak wszystkim niewrażliwym i uciekającym do Australii w wypadku wojny niedowiarkom poleciłabym kursy z zarządzania pamięcią i ochrony dziedzictwa kulturalnego. Bowiem wracając do wcześniej zawieszonej myśli – nie wiedziałam jak wiele elementów tak naprawdę jest dla mnie ważnych dopóki nie zaczęłam ich samodzielnie analizować i nie nauczyłam dopiero się ich doceniać. Długo wypierane relikty i skanseny nagle znalazły się w łaskach. I dopiero teraz wiem, że one są moim dziedzictwem. 
 
Czy moim dziedzictwem jest więc Kraków, czy to jest pośrednie sedno eseju? Tak, i z dumą to przyznaję, choć gdybym wybrała ścieżkę kariery konstruktora maszyn rolniczych lub księgowej, pewnie taka myśl nie zaświtałaby mi w głowie jeszcze przez kolejne 30 lat lub do najbliższej emigracji. Kraków, nie jako piękne miasto, ale jako miasto, z którym związana jest cała moja życiowa narracja, nabrał zupełnie nowego wymiaru i wykształcił we mnie nowe hobby, jak fotografowanie starych tablic reklamowych i witryn sklepowych, odszukiwanie fotografii mojego osiedla i odkrywanie historii niegdyś paskudnych dla mnie postmodernistycznych krakowskich kościołów. Te wszystkie przejawy to ten jeden z dziesiątków „niewymiernych" efektów kształcenia w naszym Instytucie – nie skonstruujesz komputera, ale nie wyrzucisz leżącego w szafie od 30 lat Pegazusa czy Atari, tak, że za paręnaście lat będą mogły być podwalinami muzeum komputerów. Koło pielęgnowania dziedzictwa się zapętli. 
 
Autor anonimowy 2015r.
Data opublikowania: 09.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko