Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Kawałek duszy

Ostatnio mama kazała mi posprzątać w biurku. Rodzice postanowili zrobić remont w naszym pokoju. Należało więc opróżnić biurka ze zbędnych przedmiotów, gdyż miały one wylądować w śmietniku. Nie mając zbyt wiele czasu na selekcję, po prostu wrzuciłam wszystko do wielkich plastikowych worów. Oj, wiele skarbów tam znalazłam. Stare zdjęcia, które włożyłam tam nie wiadomo po co, jakiś pamiętnik, nawet książki. A pomiędzy nimi mała książeczka. „Panoramy tatrzańskie" z obrazkami Janusza Parachimowicza. W środku narysowane panoramy z większości znanych szczytów w Tatrach Polskich. Pamiętam, że jak byłam mała uwielbiałam je przeglądać, mogłam spędzić przy nich całe wieczory. Wyobrażałam sobie tajemnicze szczyty górskie, trochę piękne, a trochę straszne miejsca gdzie panuje siła natury. Fascynowało mnie to. 
 
W dzieciństwie rodzice zabierali mnie i moją siostrę na wakacje w góry. Naszą bazą była Rabka Zdrój, zaczynaliśmy od wycieczek po łagodnych zboczach Beskidów. Potem przyszedł czas na Tatry. Pierwsza wyprawa, cel trasy: dojść pod Giewont. Miałyśmy z siostrą po kilka lat, rodzice do tej pory z dumą opowiadają, jak ludzie napotkani na szlaku dziwili się, że tak wysoko weszłyśmy i jeszcze do tego bez marudzenia. Ja dzięki swojej małej książeczce umiałam wskazać różne szczyty. Miałam też jeszcze inną dziecięcą fascynację, z której teraz nic już nie zostało: rośliny. Rodzice kupili mi album, który stał się moim następnym atrybutem na szlaku, z zapałem szukałam najrozmaitszych odmian kwiatów. Tatry były do tego miejscem doskonałym, wszak niektórych odmian przedstawicieli tatrzańskiej flory nie sposób spotkać nigdzie indziej. Ja i moja siostra lubiłyśmy te wyprawy w Tatry. Co prawda teraz niewiele pamiętam, bardziej mam „flashbacki", czyli przypominają mi się krótkie momenty, trochę pomagają mi zdjęcia. Ale pamiętam, że nie towarzyszyły mi żadne negatywne emocje. Nie bałam się gór. Dziecięca odwaga pozwalała mi z impetem odkrywać tatrzański świat.
 
Potem jeszcze kilka lat pod rząd spędzaliśmy wakacje w górach. A potem przestaliśmy. Brak pieniędzy spowodował, że jeździłyśmy z siostrą w zasadzie tylko na obozy harcerskie, z których nie mam szczególnie dobrych wspomnień. W międzyczasie tylko dwa razy byłam w Tatrach, ale wtedy zmienił się mój stosunek do nich. Pamiętam jak pojechałyśmy we trzy, tylko ja, siostra i mama. Ile miałam wtedy lat? Zupełnie zatarło mi się to w pamięci. Poszłyśmy do Doliny Gąsienicowej. Od rana przyświecała nam piękna aura. Zdecydowałyśmy się iść dalej na Świnicką Przełęcz. Jednak im bardziej w górę, tym gorsza była pogoda. Jeszcze niedawno tak bezchmurne niebo zaszło chmurami, zaczęło też mocno wiać. Pamiętam tylko, że ogarnęła mnie panika i chciałam jak najszybciej się wycofać. Pamiętam też, że mama była na mnie bardzo zła, bo sama kochała Tatry i nie miała zbyt często okazji w nich bywać, ale oczywiście zdecydowała, że schodzimy. Od tej pory ogarnął mnie silny lęk przed zmiennością pogody w górach. Nagle świat tatrzański tak jakby stał się dla mnie obcy. Kilka lat później wybraliśmy się całą rodziną na kilkudniowy wypad na Słowację. Nie mieliśmy szczęścia do słońca, więc praktycznie cały wyjazd spędziliśmy na zwiedzaniu słowackich miast, a nie na obcowaniu z naturą. Jednego dnia jednak rodzice postanowili wyjść w góry. Już nawet nie pamiętam gdzie. Pamiętam jedynie lęk, który towarzyszył mi od początku wycieczki. Paniczny, histeryczny lęk. Bałam się nagłej zmiany pogody, czułam utratę kontroli nad sytuacją, chęć natychmiastowej ucieczki, zejścia. Oczywiście popsułam nastroje całej rodzinie, w szczególności mamie,  która znowu przeze mnie musiała zrezygnować z górskiej wyprawy. 
 
Potem przez wiele lat zasadniczo nie myślałam o górach. Oczywiście zawsze podziwiałam ich piękno, ale raczej przez myśl nie przechodziło mi zapuszczanie się na żaden szczyt, choć mimo młodego wieku miałam całkiem spore górskie doświadczenie. Lęk, który nagle narodził się we mnie tamtego letniego popołudnia, nie chciał mnie opuścić. I myślę, że do końca nie opuści mnie nigdy, ale to dobrze. Wspomnę o tym później.
 
Gdy przyjechałam studiować do Krakowa,  od pierwszego roku myślałam jednak o tym, aby wybrać się do Zakopanego. Tak o, żeby wspiąć się na Gubałówkę i pooddychać górskim powietrzem. Jednak mimo jedynych dwóch godzin odległości dzielących oba miasta, wybierałam się tam jak przysłowiowa sójka za morze. Udało się to w pięć lat po przeprowadzce do grodu Kraka. W międzyczasie, gdy mieszkałam rok we Francji, miałam okazję odwiedzić Alpy i po raz kolejny poczuć potęgę gór, co rozbudziło mój apetyt, ale jeszcze nie rozpaliło tej iskry... Potem wróciłam do Krakowa, poszłam do pracy, na zaoczne studia i poczułam się zmęczona miastem. Namówiłam więc przyjaciółkę, żeby pojechała ze mną do Zakopanego. Sójka wybrała się za morze! Był początek marca, ale trafiłyśmy na pogodę-marzenie. Z powodu braku doświadczenia, postawiłyśmy na klasykę: wycieczka nad Morskie Oko wydawała się idealna dla osób zupełnie nieprzygotowanych na zimowe wędrówki. Tak było. Dodatkowym atutem tej niestandardowej dla turystyki pory roku była mała ilość turystów i możliwość spaceru po zamarzniętym stawie. Dawno nie poczułam takiego spokoju. Tatry, kochane Tatry… Dawno też nie poczułam się taka mała, pomimo mojego niskiego wzrostu. Już nie czułam potrzeby kontroli sytuacji. Myślę, że perspektywa dorosłego człowieka okazała się zupełnie inna. Bliższa tej, którą miałam jako małe dziecko. Równocześnie poczułam, że jakaś głęboko ukryta część mnie się obudziła ze snu. Jednego byłam pewna po tym odświeżającym niedzielnym spacerze: chcę więcej.
 
Potem znowu wpadłam w rytm codzienności, praca, sesja, chęć zaliczenia egzaminów w pierwszym terminie. Cały czas miałam góry w tyle głowy, nie miałam jednak nawet porządnych butów trekkingowych.  Przyszły wakacje. Zadzwoniłam do mamy marudząc jak bardzo chce pojechać znowu w góry, jak to nie mam butów i towarzystwa do wędrówki.  Mama powiedziała, że zafunduje obuwie i pojedzie ze mną. Tak oto historia zatoczyła koło. W połowie lipca wybrałyśmy się na pierwszą po latach wspólną wyprawę. Wybrałyśmy dość długą, ale prostą i atrakcyjną widokowo trasę. W Zakopanem kupiłam kolejny album z panoramami. Zupełnie zapomniałam, że już taki mam, zakopany gdzieś w czeluściach biurka… Historia znów zatoczyła koło. Po powrocie nie mogłam myśleć o niczym innym niż o następnej wyprawie…
 
Dlaczego zdecydowałam się opisać Tatry jako moje dziedzictwo? W górach czuję wolność, lęk, szczęście, niezmierzone pokłady energii, niewyobrażalne zmęczenie, po prostu cały krajobraz emocji.  W górach, jak to się mawia, „jest wszystko co kocham". Tam nic nie muszę, bo jestem tylko wędrowcem, gościem w królestwie natury. Wybitny polski himalaista powiedział: „Góry są przede wszystkim miejscem szczególnym, gdyż jako środowisko stanowią zagęszczenie wszelkich przyrodniczych zjawisk i form. Są niejako koncentracją prawdy o przyrodzie, albo wręcz jej kwintesencją. (…) Góry są zatem miejscem, gdzie przyrodę tej planety doświadczamy najzupełniej. Dlatego sam pobyt w górach może stać się wielkim odkryciem." Te piękne słowa znakomicie oddają moje uczucia… Jestem szczęśliwa, że po latach „odgrzebałam" swoją pasję. Z czasem zaczynam jej się poświęcać jeszcze bardziej, w głowie wytyczam coraz to nowe trasy. Za mną pierwsze zimowe wędrówki, na razie w niższych pasmach, Tatry podziwiam z daleka, stosuję metodę małych kroczków, nie zapuszczając się od razu zbyt trudne rejony. Myślę, że całkiem możliwe, że lata temu zagubiłam w Tatrach kawałek duszy, przez to cały czas coś mnie w środku uwierało, czegoś mi brakowało. Mimo niewytłumaczalnego lęku, ataków paniki, jakiś dziwny imperatyw podświadomie cały czas gnał mnie na południe. Teraz już wiem dlaczego. Po prostu musiałam odnaleźć zgubę. Nareszcie mogę wziąć głęboki oddech. W drogę!
 
Autor: Anonim 2015 r. 
Data opublikowania: 11.02.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko