Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Ziemia pięciu pokoleń

W ziemi i kret ryje, i drzewa zapuszczają korzenie, i okopy się w wojnę kopie. Z ziemi źródła biją i pot ludzki wsiąka w ziemię. I w tej ziemi, a nie innej człowiek się rodzi… I Bóg zstąpił na ziemię. I człowieka po śmierci chowa się w ziemi. Będziemy i my w niej leżeć. (…) Mówi się, że gdzie człowiek się urodził, ziemia jego kołyską. I śmierć jakby cię z powrotem do niej tylko położyła. I buja cię, buja, aż stajesz się znów nie narodzony, nie poczęty. 
 
Wiesław Myśliwski, „Kamień na kamieniu"
 
 
 
Pamiętam to jak dziś - zdumiewający ogromem entuzjazm połączony z dozą niepohamowanej ciekawości na samą myśl o zbliżającym się studenckim życiu. Wizja tej zupełnie nowej egzystencji w tak wspaniałym, pełnym tylu możliwości mieście była jak ziszczający się, wcześniej nieosiągalny sen, ocierający się poniekąd o sferę cudu. 
 
Stosy starannie wyprasowanych koszul, pachnąca nowością pościel, kilka najbardziej znaczących przedmiotów i przydatnych książek - dorobek mego skromnego, dotychczasowego życia zmieścił się w kilku tekturowych pudłach. Potem nadszedł moment pożegnania ze starą, przebrzmiałą codziennością. Nie był on zbytnio osobisty; nie zmusił do głębokich refleksji i nie wzbudził choćby krzty wzruszenia. Nie wiadomo było co będzie, ale obsesyjna świadomość, że gorzej niż tu - w tej nędznej i ponurej wsi na zapomnianej przez nowoczesny świat granicy łódzkiego i świętokrzyskiego być nie może, dodawała nieocenionej otuchy i siły. 
 
Tymczasem mijały dni, tygodnie, miesiące… Bytowanie w Mieście Królów Polskich przybrało formę, o której nigdy wcześniej nie ważyłabym się myśleć. Nowe obowiązki, wyczerpujący bieg za odjeżdżającym tramwajem, przeraźliwe dźwięki pędzących ulicami karetek pogotowia, ogrom trwających nierzadko od zmierzchu do świtu towarzyskich spotkań. Zupełnie nieoczekiwanie arcyważnym aspektem mego życia stało się poszukiwanie ciszy. Wielokrotnie czekałam do pierwszej, drugiej w nocy, by uchwycić moment, kiedy szybki, wielkomiejski świat zapada w sen. Gasiłam światło i przez okno patrzyłam na opustoszałe chodniki, zamknięte sklepy, okryte ciemnością drzewa. W takich chwilach, wbrew wszelkim wzniosłym ideom nowoczesnego życia moje myśli biegły wzdłuż pustych wiejskich dróg, stawały się dźwiękiem uderzających o bruk końskich kopyt i zapachem skoszonego siana. Nagle zdałam sobie sprawę, że ta pożądana cisza niczym nie różni się od tej, która niegdyś na wsi najbardziej mi doskwierała… 
 
W tej ciszy spoglądałam na przepełniony po brzegi studencki, ciasny pokój. Pudełka z tonami kserowanych kartek, komputer, kilka mniej lub bardziej potrzebnych, nowoczesnych gadżetów przeplatały się z rzeczami o innej wartości; ze zdjęciami z dzieciństwa, z haftowaną przez ciotkę serwetą i porcelanowym kubkiem przywiezionym niegdyś z sanatorium przez dziadka. Wszystkie te rzeczy były nośnikami pewnych historii. Patrząc na te przedmioty czułam osobliwą ulgę – że nie jestem sama, że ktoś o mnie myśli, że mam dokąd wrócić. To trudne do wytłumaczenia, ale tak właśnie było.
 
Odkryłam wówczas coś niezwykle istotnego – jak wielką rolę odgrywa to, co mamy. Jak ważne są przedmioty i wspomnienia. Jak ważne jest nasze dziedzictwo. 
 
Zrozumiałam także, że moim osobistym dziedzictwem jest wszystko to, wokół czego dorastałam. Trudno mi wybrać jeden, konkretny przedmiot, historię czy obyczaj. Moim dziedzictwem jest przede wszystkim ziemia, na której się wychowałam. To z nią związane są niezwykłe wspomnienia, opowieści i rzeczy. Miałam tę wyjątkową okazję dorastać w miejscu, na którym przed ponad stu laty osiedlili się moi prapradziadkowie Frymusowie. Wybudowali w Wielgomłynach swój drewniany, pokryty strzechą, dwuizbowy dom. W 1935 roku pewien wędrowny malarz za kromkę świeżego chleba i kubek chłodnego podpiwku uwiecznił go na małej, drewnianej desce, która szczęśliwie zachowała się do dnia dzisiejszego. 
 
Z domem tym wiąże się wiele historii, między innymi tragiczna z dnia 1 maja 1951 roku. Dzień ten był niezwykle gorący i wietrzny. Kilka domów dalej zaczęła płonąć stodoła, a wiejący wiatr przenosił rozżarzone strzępy słomy na inne domostwa. "Uciekający w popłochu przerażeni ludzie, wyjące zwierzęta, gęsty, duszący dym, płacz i wynoszenie w pośpiechu najcenniejszych rzeczy. Z górki, na którą wszyscy uciekali widać było ogromną czerwoną łunę, ogarniającą całą wieś" – tak wspomina to wydarzenie moja babcia, wówczas dziewięcioletnia dziewczynka. Wiem też, że moja praprababka tuż przed ucieczką pozostawiła w oknie obraz Matki Boskiej. 
 
Pożar udało się ugasić dopiero nad ranem następnego dnia. Ogień pochłonął kilkadziesiąt domów i zabudowań gospodarczych. Dom moich prapradziadków ocalał. Mimo że posiadał tylko dwie izby, które zajmowało już siedem osób prapradziadkowie przyjęli do niego swoich sąsiadów Michalskich, których domostwo doszczętnie spłonęło. Państwo Michalscy mieszkali tu przez ponad rok. W tym domu przyszedł na świat ich najstarszy syn - Stanisław. 
 
Dom przedstawia też jedno z wielu starych, wyjątkowych fotografii. Zdjęcie zostało zrobione w 1934 roku, w upalny, sierpniowy dzień. Na fotografii, prócz domu zostało uwiecznionych czternaście osób, ustawionych w trzech rzędach. W pierwszym stoją moja prababka Leokadia, jej dwóch braci – Edward i Antoni w wojskowym mundurze, jej siostra Jadwiga oraz siostrzeniec Kazimierz. W środkowym rzędzie, na drewnianej ławce siedzą moi prapradziadkowie, oraz po ich dwóch stronach –  żona wuja Antoniego Anna i druga siostra mojej prababki Marianna, trzymająca na rękach swoją córkę Zofię, która jako jedyna z wszystkich osób tu przedstawionych żyje do dziś a na zdjęciu jest niespełna rocznym, ubranym w białą, koronkową sukienkę dzieckiem. W rzędzie trzecim, na ziemi siedzą dzieci – córka wuja Antoniego i ciotki Anny Halina oraz ich syn Jan, córka zaprzyjaźnionego pana Więckowskiego (właściciela miejscowego młyna) oraz brat mojej babci – Stanisław. 
 
W tej starej, lekko zniszczonej fotografii jest coś magicznego. Odświętne stroje podkreślają fakt, iż okazja jest wyjątkowa. Wszyscy z radością patrzą w obiektyw; są szczęśliwi, uśmiechnięci i piękni; są razem. Nikt wówczas nawet nie domyślał się co przyniosą kolejne lata; że to, co stanie się wkrótce zmieni wszystko i sprawi, że już nigdy nie będzie możliwe wykonanie zdjęcia w tym samym składzie.
 
Obecny na fotografii Kazimierz, siostrzeniec mojej prababki, w czasie II wojny światowej wstąpił do wojska i walczył na froncie wschodnim. Pod koniec wojny, na początku 1945 roku znalazł się w Wielkiej Brytanii, skąd przysyłał listy. Pisał, że jest mu tam dobrze, że mieszka w pięknym mieszkaniu z kilkoma kolegami. Do prawie każdego listu załączał paczkę, w której znajdowały się puszki z obsypanymi cukrem ciastkami, butelki z olejem, niekiedy też mydła i przyprawy. W jednym z listów moja praprababka poprosiła go o zakup kilku metrów dobrego materiału na „żakiet i spódnicę do trumny". Kazimierz przysłał piękną tkaninę w kolorze brązowym. Rzeczywiście w stroju, który z niej uszyto praprababka Apolonia została dwadzieścia lat później pochowana. 
 
Kazimierz wysyłał paczki i listy do 1949 roku. W ostatnim liście zapewniał, że spędzi w Anglii jeszcze kilka lat a potem wróci do Polski na stałe. Na ostatnią pisemną odpowiedź mojej praprababki przyszedł telegram, że „osoba o nazwisku Janicki Kazimierz nigdy pod podanym adresem nie mieszkała". Szukano go przez Polski Czerwony Krzyż. Bezskutecznie. Do dziś nie wiadomo jak potoczyły się jego losy…
 
Tragiczna była także historia uwiecznionego na zdjęciu najstarszego brata mojej babci – Stanisława. W momencie wykonania fotografii miał niespełna cztery lata. Z babcinych opowieści wiem, że był wspaniałym bratem. Z chęcią opiekował się młodszym rodzeństwem i nigdy się nie złościł. Świetnie się uczył i miał wzniosłe plany, by zostać lekarzem. W 1952 roku wstąpił do wojska. Rok później do moich pradziadków przysłano telegram, że „wskutek intensywnych ćwiczeń syn dostał wylewu i zmarł". Moi zrozpaczeni pradziadkowie pojechali do Piły. Ukochany Stasiu leżał już wówczas w metalowej, szczelnie zamkniętej trumnie. Prababka mogła zobaczyć przez małą szybkę tylko jego twarz. Stanisława przywieziono i pochowano w rodzinnych Wielgomłynach. Miał dwadzieścia trzy lata. Od roku jego śmierci aż do końca życia moja prababka w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia przestrzegała ścisłego postu. 
 
Pozostałe osoby przedstawione na fotografii, prócz wuja Edwarda, który w wieku czterdziestu pięciu lat zmarł na zapalenie płuc, dożyły sędziwej starości. 
 
Muszę też dodać, że zdjęcie nie przedstawia całej rodziny Frymusów. Na fotografii brakuje jeszcze dwóch córek moich prapradziadków – Józefy i Anny. Anna w przeddzień wykonywania zdjęcia urodziła syna Edmunda. Józefa natomiast, najstarsza z całego rodzeństwa wraz z mężem Janem, w poszukiwaniu pracy wyjechała na Kresy Wschodnie, pozostawiając dzieci (m.in. obecnego na zdjęciu Kazimierza) pod opieką swoich rodziców. Mieli wrócić po roku lub dwóch, przywożąc „pieniądze i wszelkie wartościowe przedmioty, których u nas nie można było zakupić" (taka krążyła wówczas legenda o ziemiach na Wschodzie). Niestety rzeczywistość okazała się inna. Nasilająca się niechęć Ukraińców do Polaków, masowe mordy i wszechobecna bieda – tak w skrócie można opisać sytuację na Ukrainie w latach trzydziestych XX wieku. Ciotka Józefa już nigdy nie wróciła do rodzinnego domu. Zmarła z wyczerpania ciężką, przymusową pracą i głodu. Wuj przeżył. Ukrainka o imieniu Witalina, którą poznał po śmierci swojej żony ukrywała go w stodole w snopie siana, przynosząc mu codziennie jedzenie i picie. Ukraińcy przeszukiwali tę stodołę w poszukiwaniu Polaków, wbijając widły w większość ze snopów. Cudownie ominęli ten, w którym wstrzymując powietrze siedział wuj Jan. Pewnej nocy uciekł stamtąd a wraz z nim uciekła Witalina. Pobrali się tuż po powrocie do Polski. Osiedlili się w Niedośpielinie, trzy kilometry od Wielgomłyn. Ona z matczyną miłością wychowała jego dzieci. Stworzyła im przytulny, pełen ciepła i szacunku dom, który dzisiaj starsi członkowie mojej rodziny wspominają z sympatią i wielkim wzruszeniem. Jan i Witalina żyli razem kilkadziesiąt lat, aż do śmierci wuja. Potem Witalinę zabrała do siebie jej przybrana córka Hanna, mieszkająca już wówczas w Brwinowie koło Warszawy. Tam spędziła spokojną starość. Zmarła w 1991 roku. 
 
Opisane przeze mnie przedmioty – obraz i ta wyjątkowa fotografia oraz przytoczone tu historie to już w zasadzie jedyne, acz niezwykle cenne ślady dwuizbowego, krytego strzechą domu, który ponad wiek temu wybudowali moi prapradziadkowie. Dom, w którym ja dzisiaj mieszkam to już czwarty z kolei budynek mieszkalny, który stanął w tym miejscu. Jednakże, dzięki osobie mojej babci do dnia dzisiejszego zachowało się jeszcze wiele innych, zabytkowych już dla nas przedmiotów. Maszyna do szycia marki „Singer", przy której moja prababka Leokadia pracowała prawie całe życie, sukienki, które uszyła, rodzinne zdjęcia i portrety sprzed ponad stu lat, porcelana i haftowane obrusy mojej praprababki, kilka kartek pocztowych i listów z tamtych czasów. Wszystko to moja babcia starała się ocalić od zapomnienia, dodając na odwrocie fotografii niezbędny komentarz, przechowując cenne rzeczy i przekazując ustnie wszelkie rodzinne historie. 
 
Dzisiaj Wielgomłyny to w mojej myśli już nie ta sama bezbarwna i monotonna wieś. Mimo że szybko upomniał się o nią nowoczesny, pełen pośpiechu świat to dla mnie jest przede wszystkim znakiem przeszłości – tym, co znam z opowieści i tym, co jeszcze z wczesnych lat dzieciństwa pamiętam. Jest zapachem świeżego chleba, kurzem wzbijającym się nad piaszczystymi, polnymi drogami i zielenią tataraku, którym w Zielone Świątki przystrajano bramy. Jest niezwykłą opowieścią o miłości, radości, nierzadko też o cierpieniu i rozstaniu. Dziś wiem, że musiałam wyjechać i poczuć smak miejskiej, szybkiej egzystencji, by wszystkie te elementy nabrały szczególnego, wręcz magicznego znaczenia; bym zaczęła postrzegać je jako moje osobiste dziedzictwo.
 
Autor: Paulina Gądek 2014r.
Data opublikowania: 28.03.2014
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko