Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Kulturowe rozdwojenie jaźni

Pierwsza na świecie uliczna lampa naftowa. Słynna na całą Europę fabryka maszyn górniczych i wiertniczych. Raj dla wielbicieli Beskidu Niskiego, który w tych okolicach jest chyba najdzikszy i najpiękniejszy, pełen drewnianych krzyży i wojennych cmentarzy. Jedna z najstarszych rafinerii ropy na świecie. Miejsce, gdzie w 1915 r. miała miejsce największa bitwa frontu wschodniego I wojny światowej. Gorlice lata świetności zdecydowanie mają już za sobą. Po rafinerii i fabryce maszyn zostały puste place, o lampie nikt już nie pamięta. Może tylko dzieci, które chodzą ją obejrzeć w ramach zajęć szkolnych. Liczba turystów bliska zeru – z resztą nie ma się co dziwić, młodych miejscowych też ciężko spotkać, chyba, że wyjdzie się do jedynego porządnego baru w mieście i to tylko okresie bożonarodzeniowym. Żadnych perspektyw. Miejscowi często narzekają na beznadziejnie zrewitalizowany rynek, na to, że Gorlice to „miasto banków, aptek i sklepów z używaną odzieżą". Pomimo tych wszystkich faktów, to jest właśnie mój dom. Miejsce, w którym się wychowałam, miejsce, które ukształtowało mój charakter. Tu jest moje dziedzictwo.

Moja rodzina jest dość duża. Tata ma trójkę, a mama czwórkę rodzeństwa. Jesteśmy wszyscy bardzo blisko, zawsze wychowywałam się w rodzinnej atmosferze. To pewnie przez ludzi tęsknie za Gorlicami i pewnie przez ludzi uważam je za tak piękne miasto. Dziadkowie od strony taty kojarzą mi się z wyidealizowanym obrazem babci i dziadka z bajek. Obrane, pokrojone jabłka na drugie śniadanie, domowe przetwory, babcia robiąca na szydełku i dziadek uprawiający małą działkę. Dom przepełniony miłością i ciepłem. Najbardziej lubiłam święta Bożego Narodzenia. Oboje pochodzą z okolic Biecza – Strzeszyna i Korczyny. Zawsze mówili używając słów pochodzących z gwary i ze specyficznym akcentem. Uwielbiam to. Chyba do końca życia będę pamiętać pastorałkę o kozie, która prowadzona do Maleńkiego Jezuska „fikała" i wybiła pastuszkowi oczy. Zawsze jako dzieci zaśmiewaliśmy się do łez, kiedy dochodziło do tego fragmentu. W Wigilię nigdy nie można odłożyć łyżki, a na stole stoi tradycyjne 12 potraw, łącznie z postrachem wieczoru w postaci kutii z suszem. Oczywiście wszystko trzeba zjeść. Babcia uczyła nas szyć ubranka dla lalek i robić na szydełku, śpiewać piosenki ludowe i lepić pierogi. Wyszyła piękną krakowską kamizelkę i spódnicę, żebym mogła w Boże Ciało pójść sypać w niej kwiaty. Piekła ciasta i odkrawała skórkę od chleba. Rodzice pracowali, więc spędzałam z dziadkami bardzo dużo czasu. Zawsze był czas na opowieści, ale też na pracę i modlitwę. W dużej mierze moje poczucie potrzeby poszanowania rodzinnych tradycji i moje przywiązanie do domu, zostało mi przekazane właśnie przez dziadków. Kiedy Dziadek zaczyna mówić, wszyscy milkną, przez szacunek. Często też odwiedzaliśmy pradziadka, który był prostym człowiekiem, pracującym całe życie na roli. To on nauczył swoje dzieci pastorałek, silnej wiary i tradycji. To dzięki niemu babcia na każdej Matki Boskiej Zielnej plotła piękne wieńce, to dzięki niemu znaliśmy wiele piosenek i wierszy ludowych. On nauczył nas które grzyby można jeść, a które zjada się tylko raz. Był dla mnie takim żywym pomnikiem, świadectwem ciężkiej pacy, trudu przeszłości i miłości. Był nestorem rodziny, ale także całej wsi, w którego oczach widać było mądrość, ale też zmęczenie. W którego oczach widać było moje dziedzictwo. Zmarł w zeszłym roku w wieku 95 lat. Z dalszą rodziną też utrzymuję dobry kontakt, szczególnie od strony mamy. Babcia miała dziesięcioro rodzeństwa. Przez całe moje życie słuchałam pięknych historii, a niektóre z nich, pomijane jakoś w opowieściach rodzinnych poznałam niedawno. Kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że babcia przez lata miała swój cień, szpiega SB, który dręczył ją, przez pochodzenie jej matki. Widocznie są sprawy, które lepiej jest przemilczeć.
Moja prababcia, Wiktoria Tarsa, z domu Masłowska pochodziła ponoć z rodziny szlacheckiej spod Poznania, ale tego nigdy nie potwierdzono. Urodziła się w Stanach Zjednoczonych, a do Polski przyjechała w wieku 16 lat. W USA skończyła 7 klas, więc biegle mówiła po angielsku, co miało większy wpływ na jej życie, niż mogła przypuszczać. W 1930 roku Wiktoria przyjechała do Polski, a w 1934 roku, mimo sprzeciwu rodziców wyszła za mąż, za mojego pradziadka, Jakuba Tarsa. Wybudowali piękny, drewniany dom, początkowo kryty strzechą, który stoi do dziś. Z okna kuchni rozciąga się krajobraz na wzgórza i okoliczne wsie. Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna, pradziadek został powołany do służby wojskowej, jednak ze względu na to, że posiadał gospodarstwo, którego babcia nie mogła prowadzić sama, został zwolniony. Jego brat, Józef natomiast pozostał żołnierzem, przeszedł całą kampanię włoską i walczył na wzgórzach Monte Casino. Jakub i Wiktoria pozostali w kraju. I tu zaczyna się prawdziwa walka. Pradziadkowie mieli jedenaścioro dzieci. Mimo ciężkiej sytuacji w czasie wojny dokonali rzeczy, które sprawiają, że czuję się dumna z mojego pochodzenia. Pradziadek w czasie okupacji pracował w Kopalni Ropy Naftowej i Gazu Ziemnego w Bieśniku, koło Gorlic. Narażając życie swoje i swojej rodziny od kwietnia do maja na poddaszu Kopalni  bezinteresownie ukrywał członków ruchu oporu – porucznika Tadeusza Glińskiego, Tadeusza Stornke, Lesława Benisz, Mieczysława Benisz oraz Juliana Krzewickiego. Po wojnie otrzymał dokument, potwierdzający ten fakt.


Rodzina Tarsa była nękana przez cały okres okupacji, ze względu na pochodzenie Prababci, które próbowała ukrywać, jednak bezskutecznie. Brakowało im jedzenia, ubrań, jak w większości polskich domów, ale Wiktoria i tak nie przestała pomagać. W 1944 roku, czasie Powstania Warszawskiego samoloty dostarczające z Wielkiej Brytanii broń i żywność, wracały przez południe Polski. W nocy z 4 na 5 sierpnia nad Wojnarową koło Gorlic zestrzelony został samolot wracający z Warszawy. Z siedmioosobowej załogi ocalało czterech aliantów. Dwóch z nich znalazło schronienie w  domu Wiktorii. Ponownie narażając życie, jako jedyna osoba we wsi, która znała język angielski, przyjęła żołnierzy pod swój dach. Allan Jolly i Charls Walter mieszkali w zbudowanym przez Jakuba schronie, jedli w jego domu i korzystali z jego wychodka. Prababcia zbudowała nawet płot z gałęzi jodły, aby nikt nie zauważył, jak Anglicy przechodzą ze schronu do drewnianej łazienki. Podczas wzmożonych patroli, kiedy we wsi znaleziono ciało w niemieckim mundurze, Jakub wyprowadzał aliantów przez wiele kilometrów, by nie zostali złapani. Kolejny raz ryzykował. Jedną z innych, ciekawych historii jest opowieść, którą wiele razy słyszałam od Władysławy, najstarszej córki Wiktorii. Pewnej nocy, niedaleko domu Pradziadków walczyły o broń bojówki. Jeden z żołnierzy wbiegł do domu Tarsów, wepchnął Władysławie pod poduszkę broń i zakopał się w pierzynę, aby się ukryć. Na oczach dzieci, partyzanci wyciągnęli go z domu i zabili. Broń jednak została pod poduszką. Pradziadek oddał ją miejscowej partyzantce. Władze dowiedziały się jednak o zdarzeniu i wezwały na przesłuchanie ojca każdego domu. Wiktoria jednak, dokonała czegoś niezwykłego. Była słabego zdrowia, więc postanowiła pójść na przesłuchanie zamiast Jakuba, pewna, że już nie wróci. Na miejscu zastała tłum przerażonych ludzi. Pewna, że idzie na śmierć, nie bała się. W trakcie przesłuchania okazało się, że przesłuchujący żołnierz mówi po angielsku. Wypytał Wiktorię o jej życie, rozmowa zeszła na tematy codzienne, po czym Prababcia została puszczona wolno. Kiedy wyszła na zewnątrz i ponownie zobaczyła tłum ludzi, zaryzykowała po raz kolejny. Wróciła na miejsce przesłuchania i wstawiła się za całą wsią. Tego wieczoru wszyscy wrócili do domów.

Dziś odremontowany i wybielony dom pradziadków stroi w tym samym miejscu, a z okna rozciąga się dokładnie taki sam widok. Czas tam stanął w miejscu. W domu mieszka najmłodszy dyn Jakuba i Wiktorii. Niedaleko wejścia do domu rośnie potężny dąb, pod którym stoi huśtawka. Kilka lat temu wujostwo zorganizowało rodzinny zjazd, na który przyjechali prawie wszyscy, ze swoimi wnukami, a nawet prawnukami. Na tej huśtawce, pod tym dębem, po raz kolejny wysłuchałam tych wszystkich historii i po raz kolejny poczułam, jak wspaniałe jest moje dziedzictwo.                                                          

Niejednokrotnie zastanawiam się na ile byłoby nas teraz stać na coś takiego. Nie mając niczego, nawet podstawowych produktów, wychować kilkanaścioro dzieci, pomóc tylu ludziom i być zdolnym do bohaterskich czynów. Przez te wszystkie wydarzenia z przeszłości, które dotknęły moich przodków, od dziecka wpajano mi wartości takie jak miłość do kraju, przywiązanie do małej ojczyzny, do rodziny. Do tej pory nie potrafię sobie wyobrazić, że musiałabym wyemigrować. Mam poczucie, jak dużo moi przodkowie poświęcili dla kraju, w którym teraz żyję jako wolna osoba. I choć niejednokrotnie narzekam na sytuację w Polsce, to kocham ją. Poprzez szacunek dla przodków, czuję się w obowiązku przekazywać te historie i kultywować tradycje.

Pisząc o dziedzictwie, które jest tematem dość trudnym, raczej subiektywnym i związanym z odczuciami wewnętrznymi, jako mieszkanka Gorlic, Beskidu Gorlickiego i terenów przygranicznych, oprócz historii mojej rodziny, nie mogę zostać obojętna na kulturę, która od wieków rozwija się w moim mieście równolegle do tradycji polskiej. O kulturze łemkowskiej.

Kilka lat temu, kiedy poszłam do liceum, poznałam sporo nowych ludzi. Z większością z nich nie mam kontaktu, ale pewna grupa przyjaciół pozostała. Wszyscy są Łemkami. Nigdy wcześniej nie interesowałam się kulturą łemkowską. Gdzieś obiła mi się o uszy, ale nie był to temat wart mojej uwagi, jak mi się wtedy wydawało. Teraz wiem, że to nie prawda.  W okolicach mojego miasta od zawsze mieszkają Łemkowie, nazwy niektórych wsi widnieją w dwóch językach, niektóre miejsca są zamieszkane tylko przez społeczność łemkowską. Tuż obok, wręcz za rogiem, od zawsze żyją więc ludzie, których kultura jest zupełnie inna od naszej. Kiedy zaczęłam chodzić na imprezy organizowane przez nich, dostrzegłam coś, co zawsze mnie chwytało za serce. Kilkadziesiąt młodych osób, mówiących w tym samym języku, śpiewających swoje tradycyjne piosenki grający na gitarach i nierzadko zakładający tradycyjne stroje. Młodzi ludzie, kilkunasto-, dwudziestoparoletni. Wspólne spotkania to jedno, ale ich domy, często będące jednocześnie gospodarstwami agroturystycznymi, są dokładnie tak samo „łemkowskie". Drewniane, robione przez ojca huśtawki, płoty, altany. Nie ma dziewczyny, która ni potrafiłaby upiec ciasta. Wspólne robienie ozdób choinkowych, szycie. Każdy kogo znam, ma swój strój tradycyjny! To było dla mnie nie pojęte, jakby czas się zatrzymał. Często chodziłam po Beskidzie Niskim, który kocham z całego serca. Zawsze mogłam siedzieć godzinami w pobliżu starych drewnianych  Cerkwi, chałupek i Kościołów, wpatrywać się w nie i wtedy czułam, że to mój dom, że to właśnie moje dziedzictwo. Potem wracałam do domu i znów byłam normalną nastolatką. A tu nagle trach! Poznaję ludzi, którzy są żywym, namacalnym dowodem na to, że to dziedzictwo jest właśnie teraz. Watra Łemkowska. Miałam ogromną przyjemność pojechać wraz z moimi łemkowskimi przyjaciółmi do Zdyni, na zlot, tzn. Watrę – czyli z łemkowskiego ognisko. Cztery dni, tysiące ludzi, setki namiotów. Wszyscy jak jedna wielka rodzina. Znów – regionalne stroje, wspólne śpiewanie, tańce. Nie pojęte! Czy to wynika z faktu, że nie ma kraju Łemków i etniczne mniejszości czują większą przynależność do kultury, są bardziej przywiązane do tradycji? A może to tylko w tych małych wsiach, akurat w moich okolicach? A może akurat takich ludzi miałam przyjemność spotkać? Nie wiem. Ale zazdroszczę.

***

Moje dziedzictwo. Jak pisałam wcześniej, dziedzictwo jest czymś więcej, niż biały domkiem pradziadków z widokiem na wzgórza. Czymś więcej, niż tradycje rodzinne. Jest tym, co czuję, z czym się identyfikuję, co sprawia, że wiem, kim jestem. Zupełnie inne tradycje zostały mi przekazane w domu rodzinnym, a czegoś zupełnie innego doświadczyłam już jako nastolatka. Jestem dumna z tego, że jestem Polką, Gorliczanką, że pochodzę z takiej rodziny. Mimo że z kulturą łemkowską mam tyle wspólnego, co znajomi, czuję się z nią w pewnym, może niewielkim, ale jednak, stopniu związana. Może to bardziej uczucie doświadczenia czegoś w dzisiejszych czasach niespotykanego daje mi poczucie prawa do identyfikowania się z tą kulturą. A może po prostu pochodzenie. Na jednym z wykładów z Zarządzania Dziedzictwem Kulturowym usłyszałam, że nie da się oddzielić kultury Gorlic od kultury łemkowskiej. Ona jest po prostu jej częścią. Jest częścią jej krajobrazu kulturowego. Teraz, po 4 latach mieszkania w Krakowie w pełni się z tym zgadzam. Nie wyobrażam sobie moich okolic bez wszędobylskich cerkwi, łemkowskiego języka i tych ludzi. Jestem pełna podziwu, ze w czasach takich jak obecne wciąż są tak zintegrowane społeczności, wciąż pielęgnujące swoje tradycje. Z tego rozdwojenia kulturowej jaźni nie pozostaje mi nic innego jak wyciągnąć co najlepsze i połączyć w jedno, które będę przekazywać dalej – łemkowskie poszanowanie dla tradycji z własnym dziedzictwem. Chcę, aby moje wnuki również były w pełni świadome kim są i skąd pochodzą. Aby wiedziały wszystko o swojej rodzinie i aby czuły dumę, tak jak ja. I żeby tak jak moi przyjaciele, za kilkadziesiąt lat w dalszym ciągu pielęgnowali tradycje, które mi zostały przekazane przez moich dziadków.

Autorka: Monika Czech 2016 r.

Data opublikowania: 09.04.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko