Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Krążąc wokół domu

Dość długo chodziłam wokół tematu, zastanawiając się, co w zasadzie jest tym „moim dziedzictwem". Trafiłam w różne miejsca, od opowieści przez ludzi po pokoje. I koniec końców doszłam do wniosku, że większość z tego, co wymyśliłam, zamykała się w jednej przestrzeni – mojego rodzinnego domu.

Dom jak dom, szczerze mówiąc, typowy dla pewnego okresu budownictwa mieszkaniowego: wysoki parter, pierwsze piętro, strych. Na ulicy, gdzie numeracja nie ma najmniejszego sensu i 23 stoi obok 11, łatwo go rozpoznać przez ciemnozielony dach i wiele drzew, które go coraz skuteczniej zasłaniają. Zbudowany na początku lat 60., kilka lat temu obchodził swoje pięćdziesiąte urodziny. Mój dziadek postawił go dla swojej rodziny, wtedy składającej się z żony i dwójki dzieci. Moja mama, trzecie, najmłodsze dziecko, urodziła się prawie na schodach, kiedy mający zawieźć moją babcię do szpitala znajomy zapatrzył się na metalowe kwietniki mojego dziadka.

Wiele osób się przez ten dom przewinęło. Rodzina jest wielka, mój dziadek był najstarszym jej członkiem, a babcię zawsze wszyscy uwielbiali, więc drzwi się niekiedy nie zamykały [1]. W dodatku pierwsze piętro przeznaczone było na wynajem – albo raczej na swoistą przechowalnię ludzi, których chyba dziesiątki przewinęły się przez te dwa pokoje
z kuchnią, czasem całe rodziny, czasem pojedynczy znajomi. Brat mojej mamy mieszkał tam ze swoimi najbliższymi przez jakiś czas, a gdy wybudował dom po drugiej stronie miasta, jego malutkie wtedy córki ucieszyły się, po czym zapytały, kiedy wrócą do domu, mając na myśli dom moich dziadków. Podobno długo jeszcze przyzwyczajały się do nowego mieszkania.

Koniec końców na piętrze mieszkają moi rodzice, mój młodszy brat i ja. Podobno mieliśmy być tam „na chwilę" – ale jak to w życiu bywa, prowizorki są najtrwalsze. Przebywam więc prawie od urodzenia w trzypokoleniowej przestrzeni, centrum życia całej mojej rodziny. Wszystko przechodzi przez nas jak przez centralę telefoniczną – jeśli dziadkowie czegoś nie wiedzieli, to znaczy, że się w rodzinie nie zdarzyło. Jeśli nawet babcia nie wie, kto to jest w mieście, które ma około trzydzieści siedem tysięcy mieszkańców, to można jeszcze odwołać się do jednej cioci. Jeśli i ona nie wie, to musi być „ptok" – ktoś, kto przyjechał z zewnątrz, najpewniej wżenił się w jakąś miejscową rodzinę, w „pniok", i mamy prawo jeszcze niewiele o nim wiedzieć. Naprawdę, żadne lokalne Podhale24 nie ma takiej bazy danych, jak jest w pamięci najstarszych członków mojej rodziny.

Na wiosnę zeszłego roku zmarł mój dziadek. Pozostało po nim tysiąc wspomnień, książek, historii i wiele przedmiotów, jak po każdym człowieku, który miał za sobą długie
i owocne życie. Niekiedy dopiero po jakimś czasie człowiek sobie uświadamia, ile z tych opowieści, czasem nawet i słyszanych po raz dziesiąty, zostało. Ile z tych drobnych spraw dnia codziennego ukształtowało. O rodzinie mojego taty, poza najbliższymi i tymi, których jeszcze pamiętam jako dziecko, wiem niewiele. Mam trudności z przypomnieniem sobie imienia prababci czy wujka. Po stronie mojej mamy, oczywiście także z racji, że to z jej rodziną spędzam codzienność, jestem w stanie bez pudła nazwać wszystkich braci i siostry moich dziadków, mogę zacząć się mylić przy prapradziadkach, ale i tam miejscami sobie poradzę. Trudno ukryć, że taka spuścizna, naturalnie jakoś u nas w domu przekazywana, wpłynęła na mnie, mój charakter, postrzeganie rzeczywistości itp. Choć pewnie w połowie przypadków nawet nie zdaję sobie z tego sprawy.

U babci na dole stoi ciężka, drewniana komoda. Jest pomalowana na ciemnozielony kolor, a na frontach szuflad namalowano kolorowe kwiaty. Jedna z nich po brzegi wypełniona jest zdjęciami. Leżą tam w absolutnym nieładzie – te czarno-białe z początku XX wieku, prawie rozpadające się już w rękach, pomieszane z najnowszymi, kolorowymi z białą ramką wokół. Od lat mówimy, że powinno się je poukładać, podpisać – bo jak dziadkowie umrą, nikt nam już nie powie, kto na tych zdjęciach jest.

W te wakacje w końcu się udało. Choć trochę. Wielkiego postępu nie widać, ale on tam gdzieś jest. Powoli dzielimy je na sterty – tu pogrzeby (to poukłada się później, nie teraz), tu ślub cioci, tam ślub wnuka, a osobno te, na których są osoby już teraz nieistotne lub w ogóle nierozpoznawalne. Zaczęłyśmy z mamą w końcu nagrywać na dyktafon to nasze podpisywanie – bo babci przypominały się zupełnie niesamowite historie wokół tych zdjęć, których nie dało się nijak zapisać. A jak ona sobie nie przypomni, to nikt już sobie w wielu przypadkach nie przypomni. I tak sobie siedziałyśmy, trzy pokolenia kobiet, jak na jakiś sielskich obrazkach, tylko zamiast plotkować wokół darcia pierza czy wyszywania wszędzie wokół leżały zdjęcia.

Jedna z moich kuzynek niedawno zaręczyła się ze swoim długoletnim partnerem, Anglikiem. Dave dzielnie stara się nadążyć za rozmowami, gdy jest u nas – choć dopiero zacznie uczyć się polskiego, wiele już rozumie, nawet jeśli niewiele jeszcze powie. Tymczasem moja mama odkąd pamiętam śmieje się, że rozmowy w tym domu to taki poemat dygresyjny – przy stole na Święta siedzi kilkanaście osób, rozmawiając jednocześnie na pięć tematów. Nikt, kto nie został w takiej atmosferze wychowany lub nie spędził w niej już wystarczająco dużo czasu nie jest chyba tego w stanie w pierwszej chwili ogarnąć i złożyć w jedną całość. Dave ma dodatkowy problem – rodzina zarówno od strony jego przyszłej teściowej, jak i teścia, jest wielka. Podobno po ostatnim rodzinnym spotkaniu usiadł i próbował narysować drzewo genealogiczne. Radzi sobie, trzeba mu przyznać, bardzo dzielnie.

Wiele krąży po domu historii o ludziach, którzy już nie żyją – co chyba w sytuacji, gdy moja babcia ma osiemdziesiąt osiem lat dość naturalne. O pradziadku, który przychodził mówiąc, że już dość ma tych kanapek i żeby mu zrobić „papinkę" – czyli kaszkę mannę na mleku. O wujku, pracującym w tartaku, którego zawsze wyprzedzał zapach świeżego drewna. O cioci, która strasznie długo zagniatała drożdżowe ciasto i u której w całym domu suszył się makaron. Mnóstwo, jak widać, w tym zapachów i gotowania.

Moi rodzice całkiem niedawno przejęli dom w sensie prawnym. Większość rzeczy mojego dziadka wciąż jest w jego pokoju, nieruszona od prawie dziewięciu miesięcy. Na pianinie w pokoju babci (które zupełnie przypadkiem, przy strojeniu, zostało odkryte jako zabytkowe) mnożą się czarno-białe zdjęcia w ramkach. Młody pradziadek (ojciec babci) jako jeden z żołnierzy pozuje wraz z grupą. Ma jakieś dwadzieścia jeden lat, idzie na Lwów i nikt nie wie, dlaczego ma inny niż wszyscy mundur. Babcia i jej starsza siostra siedzą ze swoim ojcem przed domem w Prokocimiu – babcia ma na sobie zrobiony przez ciocię na drutach sweter, jedno z jej pierwszych w tej branży dzieł. Legitymacyjne zdjęcia babci i dziadka. Na ścianie widzą dwa zestawy ramek – jedne ze zdjęciami wnuków, drugie – prawnuków. To wszystko wydaje się być dla mnie takie oczywiste. Przecież tak jest od zawsze. Nie, że od zawsze są prawnuki, ale te zdjęcia, ta ciągłość, to wspominanie, spraw dobrych i tych troszkę mniej pozytywnych. To wysyłanie kartek na Święta do kilkudziesięciu domów. To spotykanie się całą rodziną (ta „najbliższa", czyli babcia i jej dzieci z przyległościami to już na chwilę obecną dwadzieścia trzy osoby) na każde Boże Narodzenie i Wielkanoc. Może brzmi to nieco sentymentalnie, ale doszłam do wniosku, że moim najważniejszym dziedzictwem jest właśnie to. Nie konkretne zdjęcia czy piosenki babci pamiętane z dzieciństwa spędzonego w Zwardoniu, ale to wszystko razem. Wszystkie historie, osoby i zwyczaje, dziwne słowa, mieszanka „śląskości" z „podhalańskością". Wiele tu anegdot, które można by przytoczyć – ale one jak zwykle przypominają się nie wtedy, kiedy są potrzebne, lecz kiedy coś się przypadkiem skojarzy. Wszystko to się przeplata, meandruje, łączy i przesiewa w ramach mojego rodzinnego domu. Jeszcze kilka lat i będziemy świętować jego sześćdziesiąte urodziny – o ile nie zapomnimy znów, jaki dokładnie dzień jest na dokumentach.

Przypisy:

[1] Prawda jest taka, że nie były zamykane na klucz w ogóle przez kilkadziesiąt lat, a zmieniło się to dopiero, gdy spędzającego noc znajomego ktoś okradł.

Autorka: Olga Kosińska 2016 r.

Data opublikowania: 18.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko