Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

W poszukiwaniu dziedzictwa

Temat mojego dziedzictwa, odkąd zaczął zaprzątać moją świadomość stał się dla mnie bardzo uciążliwy. Bezustannie krążył i nawiedzał moje myśli. Nurtowało mnie pytanie, na które nie mogę znaleźć odpowiedzi: co jest moim dziedzictwem? Wciąż zastanawiałam się, czy można nie mieć dziedzictwa? Pewnie nie, ale ja jakoś nie mogę sobie go uświadomić. Nie mam jakichś znaczących pamiątek, które skrzętnie przechowywałabym i z pietyzmem opowiadała o ich historii. Nie pamiętam też żadnych wyjątkowych opowieści z dzieciństwa, zasłyszanych od starszych pokoleń. W moim rodzinnym domu nie mieliśmy szczególnych zwyczajów, które wyróżniałyby nas od innych. Nie mam jednak wątpliwości, że moja tożsamość została ukształtowana przez konkretne otoczenie, konkretnych ludzi, konkretną historię, że gdzieś pomiędzy tymi tematami przewija się wciąż niedostrzegane przeze mnie dziedzictwo. 

Przez dwadzieścia siedem lat mojego życia nie czułam przynależności społecznej. Urodziłam się w Jędrzejowie, mieście którego nie pamiętam, gdyż mieszkałam tam zaledwie przez trzy lata. Mój tata, żołnierz, został przeniesiony do tamtejszej jednostki wojskowej. Tam przydzielono mu mieszkanie, gdzie rodzice przenieśli się wraz z moim bratem. Nigdy nie wróciłam do tego miasta. W latach osiemdziesiątym przenieśliśmy się do Krakowa, rodzinnego miasta mojego taty. Zamieszkaliśmy w blokowisku na Woli Duchackiej. Nie czułam przynależności do magicznego Krakowa. Kraków dzieliłam wówczas na centrum i Nową Hutę, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Moja okolica była niejako z boku. Gdyby ktoś mnie wówczas zapytał, to owszem, Kraków był moim miastem, wciąż czuję do niego sentyment, ale nie miałam poczucia swojej małej ojczyzny. W wieku szkolnym, co roku wakacje spędzałam u swoich dziadków na podkarpackiej wsi, w Rakszawie. To był mój świat. Znałam tam każdy kąt, każdą ścieżkę. Tam czułam się jak w domu. Dziadkowie mieszkali w drewnianym domu, wybudowanym przez mojego pradziadka w latach dwudziestych. Dom choć dość stary, bardzo zadbany, wciąż był remontowany. Nie zachowały się w nim żadne szczególne pamiątki, czy nawet stare meble, gdyż wszystko było na bieżąco wymieniane na przywożone przez członków rodziny sprzęty, których oni już nie potrzebowali. Wieś otoczona przez sosnowe lasy nie kryła przede mną tajemnic. Stamtąd mam swoje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Oprócz walorów przyrodniczych okolicy, znaczące na mapie wsi były zakłady włókiennicze, w których pracował mój dziadek. Liczne kilimy powywieszane w każdym niemal pomieszczeniu domu stanowiły namacalne tego świadectwo. Wzbudzały one jednak moją niechęć. Właściwie to nie wiem z czego ona wynikała. Za młoda byłam by doceniać ich artystyczną czy użytkową wartość. Może chodziło o przesyt, bo kilimy nie tylko wisiały na większości ścian naszego domu, ale były także poupychane po szafach. Nie wiem do dziś dlaczego tak bardzo ich nie lubiłam. Zakłady, odkąd sięgam pamięcią chyliły się ku upadkowi. Nie pamiętam czasów ich świetności, nawet z opowieści. Rakszawa stanowi w mojej pamięci piękną widokówkę, która zapamiętana przez pryzmat dziecięcych okularów została zapewnie mimowolnie z biegiem lat poddana edycji.

Dopiero kilka lat temu odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Przeniosłam się do małego miasta, rodzinnego miasta mojego męża, gdzie założyłam swoją rodzinę. Początkowo, jako obca w nowym środowisku dusiłam się w małomiasteczkowym klimacie. Ale z biegiem lat zaczęłam coraz bardziej wrastać w nowe miejsce, nową społeczność, z którą pierwszy raz w życiu poczułam prawdziwą więź. Kwestie społeczne nabrały dla mnie wyjątkowego znaczenia, zaczęłam żyć sprawami mojego otoczenia. Wyjątkowo ważne stały się dla mnie również ślady przeszłości. Przestałam być wyabstrahowaną z otoczenia, skoncentrowaną na sobie egocentryczką. Zaczęłam utożsamiać się z moim miastem, z moją społecznością. Pierwszy raz w pełni zrozumiałam sens nadużywanego terminu „swojej małej ojczyzny". Budując swoją nową pozycję, swoje nowe „ja" w nowym miejscu zaczęłam przysposabiać sobie również kwestie dziedzictwa.

Wszystko zaczęło się chyba od pracy, którą podjęłam kilka miesięcy po mojej przeprowadzce. Zatrudniłam się w małej instytucji kultury, która ma swoją siedzibę w zabytkowym pałacyku. Stare mury zainspirowały mnie do poznawania historii tego miejsca. Z racji dziedziny jaką zajmowałam się na co dzień, poznawałam też coraz lepiej dziedzictwo kulturowe mojego miasta, od najbardziej namacalnych śladów historii, po te ulotne, poznane poprzez opowiadania starszego pokolenia, po których z racji ich natury nie pozostały żadne pamiątki. Dużo zaczęły też dla mnie znaczyć opowieści rodzinne mojego męża, które choć z początku zupełnie dla mnie obce, z biegiem lat, w miarę jak coraz bardziej poznawałam ich bohaterów, nabierały wyjątkowego wymiaru. Gdy zostałam mamą, kwestia dziedzictwa nabrała dla mnie nowego znaczenia. Bardzo chciałam, aby moje dziecko od razu czuło tą przynależność do miasta, do znanych sobie miejsc i ludzi, abym pomogła mu budować jego tożsamość w oparciu o bogactwo dziedzictwa kulturowego i historii, zarówno tej w kontekście mikro, rodzinnym, jak i makro. Można powiedzieć, że w dużym stopniu przywłaszczyłam sobie dziedzictwo. Nie wiem czy mam do niego prawo, bo przecież to nie ono kształtowało moją osobę przez pierwsze lata mojego życia.

Wiele ludzi mówiąc o swoim dziedzictwie nawiązują do lat dziecięcych. Ja na pewno też takie mam, ale nie potrafię go świadomie zidentyfikować. Dziedzictwo, które poznałam dobiegając trzydziestki stało się moim, zostało przeze mnie zaadoptowane. Ważne stały się przedmioty i miejsca, które nie dotyczyły bezpośrednio mojej historii, ani mojej rodziny. Zostały przeze mnie przysposobione jako własne, z którymi się w pełni identyfikuję. Małomiesteczkowy klimat stał się dla mnie nowym środowiskiem życia, w którym czuję się świetnie, który daje mi poczucie bezpieczeństwa, którego nie mogłam znaleźć w moim rodzinnym blokowisku, na peryferiach dużego miasta. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że teraz, w moim mieście, mogę wskazać swoje przywłaszczone korzenie rodzinne, że wiele miejsc ma znaczenie indywidualne dla mnie, mojego męża.

Kraków pozostawał dla mnie obcy w takim rozumieniu. Nie miałam tam swoich solidnych korzeni. Choć mój tata tam się właśnie urodził, jego rodzice byli pokoleniem napływowym, które zasiliło robotnicze szeregi zamieszkujące budującą się dzielnicę Nowej Huty. Stamtąd niestety mgliście kojarzę wycinek jednego z osiedli i budynek dawnego Kina Świt, w którym miałam jeszcze okazję zobaczyć kilka seansów filmowych. Niestety, pokolenie dziadków szybko wygasło, a moje nikłe powiązania z Nową Hutą wymarły naturalnie. W małym mieście, mam na co dzień okazję zagłębiać się w wyjątkowy klimat tego miejsca, który znany może być jedynie mieszkańcom. Unikatowe osobowości, które nadają wyjątkowy charakter miastu, choć nie dają się poznać z zewnątrz, a mieszkańcy żyjąc obok w większości nie uświadamiają sobie ich wartości, są skarbem, który choć niedoceniony, buduje tutejszą rzeczywistość, wzbogacając krajobraz swoją wiedzą i historią. Takie osobowości mogą być zauważone jedynie przez miejscowych, ale docenione przez nielicznych.

Myślę, że w kwestii dziedzictwa kluczowe pozostają dwa pojęcia. Przynależność społeczna oraz przede wszystkim budowanie tożsamości kulturowej i społecznej, które mają służyć zapewnieniu solidnych podstaw jednej z fundamentalnych potrzeb ludzkich tj. poczuciu bezpieczeństwa. Każdy z nas buduje swoją osobowość w konkretnej przestrzeni, szukając poczucia przynależności z jakąś społecznością. Przynależność społeczna określa nasze miejsce na ziemi, pozwala budować naszą tożsamość, pozwala określić kim jesteśmy i z jaką zbiorowością możemy się identyfikować, wyznacza granice naszego funkcjonowania, punkty odniesienia, oswaja rzeczywistość.  Wszystko to wpływa na wykluczanie niepokoju, niepewności, strachu, a co za tym idzie, daje poczucie bezpieczeństwa, które jest niezbędne do normalnego funkcjonowania. Dziedzictwo buduje naszą tożsamość. Choć czasem, tak jak to jest w moim przypadku, nie potrafimy sobie go uświadomić, czy może raczej zidentyfikować. Pewne jest, że każdy dziedzictwa potrzebuje, choć zdarza się, że się go wypieramy. Czasem dziedzictwo. jest niewygodne, czasem, z różnych powodów go nie akceptujemy. Ale przecież samo negowanie buduje nas, pokazuje wybór, którego świadomie dokonujemy, określając tym samym naszą tożsamość.

Autor: Anonimowy 2016 r.

Data opublikowania: 16.02.2016
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko