Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Nieboszczyk

Moja rodzina nie jest specjalnie rodzinna. Nie jest specjalnie sentymentalna. Nie wspominamy dawnych lat, nawet ciężko byłoby odtworzyć drzewo genealogiczne dalej niż 3 pokolenia wstecz. Nie mamy korzeni szlacheckich ani tradycji powstańczych, chociaż grób w zabytkowej części Rakowic się trafił. Nie wiadomo skąd, ale wiadomo, że prawie 100 lat temu. Leży tam pradziadek, dziadek i babcia. Dołączą do nich moi rodzice. Reszta rodziny to dla mnie trochę obcy ludzie. Ojciec odciął się od przeszłości przyjmując w dniu ślubu nazwisko matki. Nazwisko też moje, o którym myślę bardziej jako nazwisku dziadka niż matki. Tu chyba wychodzi ze mnie osadzenie w kulturze, na którą przecież świadomie i z dystansem staram się patrzeć z boku, analitycznie. Społeczeństwo patriarchalne, rosyjskie отцовство, określenie własnej tożsamości przez odniesienie do męskich przodków (jakże to europejskie). Jestem „córeczką tatusia" i wnuczką nieboszczyka Cyborana – człowieka, którego nikły nie poznałam.
 
Nieboszczyk Franciszek Cyboran, urodzony w 1910 r. w Krakowie, zmarły w 1971 r. również w Krakowie to mój dziadek od strony matki. Nie wiem dlaczego jest jedyną osobą z rodziny, której jestem ciekawa. Nie jest przecież jedyną osobą jakiej nigdy nie poznałam, a miała pośredni wpływ na moje życie. Ach! Już umiem sobie poukładać wszystko w czasie. Moje całe zainteresowanie Dziadkiem zaczęło się w 2007 roku, na moich pierwszych studiach, kiedy każdy z wykładowców pytał mnie, czy Leon Cyboran, wybitny tłumacz Wed, to moja rodzina. „Nie. Nie wiem." Ale to nazwisko jest na tyle rzadkie, że być może, kto wie?
 
Historia mojego dziadka, to że się nią interesuję, to czysta ciekawość. Jak żył człowiek, do którego jestem podobna? Jak wyglądały jego relacje z babcią? Historia mojego dziadka to moja prywatna sprawa. Moja i mamy, babci, siostry mamy… Rodzinna. Coś bardzo osobistego i co z tym zrobię zależy tylko ode mnie. Coś, co rzutuje na moje życie pośrednio i bezpośrednio.
 
Rodzice Nieboszczyka pochodzili ze wsi pod Tarnowem. W Krakowie, podobno na ul. Szerokiej pracowali jako dozorcy i tam miał się dziadek (jedynak) urodzić. Jego matka i pierwsza żona leżą w jednym grobie, też na Rakowicach, ale od strony ul. Bp. Prandoty, Jego ojciec i druga żona, a moja babcia, razem z Nim w kwaterach powstańczych. Dziadek był prawie artystą (malował szyldy sklepowe i transparenty na różne okazje), lubił chodzić do muzeów i kupować modne książki zamiast zanieść buty do szewca. Mieszkał na ul. Mikołajskiej, skąd przesiedlili Go Niemcy do mieszkania (sklepu, który sam na mieszkanie przerobił) na Kazimierzu, z którego przesiedlili Żydów do Getta na Podgórzu. Uratował most na ul. Krakowskiej wskazując, gdzie są niemieckie miny. Razem z innymi mężczyznami z dzielnicy pomagał samotnym kobietom. Namiętnie przegrywał w szachy, a żołądek miał słabszy niż głowę. Zgubił moją mamę na Błoniach w Święto Latawców… Zabił go trzeci zawał. Przesąd mówi, że trzeci zawał zawsze zabija – może dlatego wierzę w przesądy?
 
Nieboszczyk Cyboran to postać dla mnie mityczna, obca, ciekawa. Niby jak widać wiem sporo, ale nic nie wiem dokładnie i nic nie wiem na pewno. Babcia, jak jeszcze żyła, mówiła, że jestem do Niego podobna. Do jej zmarłego męża, którego inaczej niż „Nieboszczyk Cyboran" raczej nie nazywała. Z opowieści mamy wynika, że chodziło o słabość do muzeów i nierozsądnego wydawania pieniędzy „na kulturę" oraz, co najważniejsze, Kraków. Jak to się ładnie mówi u mnie w domu, „nie unikniesz dziedziczenia". Po Nieboszczyku kultura, po babci niezależność, praktyczność i zamiłowanie do mieszkania samej, po ojcu wredny charakterek i lekka socjopatia, po matce oszczędność i akceptacja śmierci i Uniwersytet Jagielloński. Trochę w tym genów, trochę wychowania. 
 
Dziedziczenie jest, poza niechcący przyjętym w procesie socjalizacji językiem, obywatelstwem, uczestnictwem we wszystkich ograniczeniach i konwenansach kultury, tym co uważam za moje dziedzictwo. To co dziedziczę jest tylko moim dziedzictwem. Jedynym którego nie mogę nie przyjąć, którego nie mogę wybrać, nie mogę odrzucić bo przecież wierzę w naukę. Tak, wierzę. Nauka to nigdy nie jest pewnik, to nigdy nie jest wiedza w 100%. Zawsze może zmienić się paradygmat. Zawsze istnieje szansa, że zbudzimy się z kartezjańskiego snu. Ale póki co wierzę w naukę, wierzę w pamięć genetyczną, w neuropsychologię i muszę akceptować, że moja niezależna, niepowtarzalna… że ja to również moi przodkowie. Świątynią dziedziczenia jest moje ciało. Ja. Co prawda paradygmat Europejki uwielbia opozycje, ja się od mojego ciała nie odcinam. Nawet samo to sformułowanie jest dla mnie trudne. Moje to może być łóżko albo wynagrodzenie za pracę. Ciało. Dusza. Umysł. Płeć. To ja. To całość. Świątynią mojego dziedziczenia jestem Ja. Nawet akceptując behawioryzm i socjalizację mogę odnieść się, do genów moich rodziców jako determinujących sposób w jaki przekazali mi kulturę i w jaki ja ją akceptuję lub odrzucam.
 
Dziedzictwo kulturowe natomiast to dla mnie twór społeczny, grupowy, wspólny. Uzgodniony i akceptowany przez ogół (nawet jeśli kwestionowany przez jednostki). Dziedzictwo kulturowe i bliska jemu pamięć społeczna to dwie części tej samej układanki jaką jest identyfikacja grupy przez odniesienie do przeszłości. Dziedzictwo kulturowe to twór nauki, wymyślona nazwa dla zespołu zjawisk jakie i bez niej istniały, tyle, że nieuświadomione. Zawsze jest jednak „zewnętrzne" względem jednostki a koniecznym warunkiem jego pełnego przyjęcia jest tożsamość grupowa.
 
Problem, albo i nie problem, w tym, że ja nie specjalnie potrzebuję tożsamości grupowej. Nie bardzo ją mam. I dobrze mi z tym. Ja. Sama. Niezależna. Dziecko baumanowskiej ponowoczesnej atomizacji. Każdą grupę, społeczność w której dane mi żyć postrzegam tymczasowo, jako zewnętrzną sytuację w której jakoś tam trzeba sobie radzić. Która nie dość, że nie jest moja to jeszcze nie jest na zawsze. Studia – zaraz się skończą. Praca na ASP – etap przejściowy. Mieszkanie – jeszcze tylko pół roku. Polska – a czy ja ją sobie wybrałam? Nie, nie wybrałam. Ale mogę ją odrzucić. Mogę nie czuć związku. Język – taki mi się trafił. Katolickość! Przynależność do kościoła była o tyle ważna, że to pierwsze co zakwestionowałam i z czego zrezygnowałam. Pierwszy puzzel dziedzictwa jaki wyrzuciłam. Kto wie, czy w przyszłości nie będzie takich więcej? Zawsze jednak zostanie nazwisko po dziadku i imiona po babciach (podobno żydowski zwyczaj).
 
PS. To nie jest tak, że ja odrzucam dziedzictwo kulturowe, albo kulturę w ogóle. Nie chcę być źle zrozumiana. Po prostu sobie tego dziedzictwa nie internalizuję. Przynajmniej na tym poziomie na jakim mogę o sama decydować. Oczywistym jest, że niemożliwe jest odrzucenie całkowite kultury, historii, nauki i nawet nie próbuję tego robić. Dużą cześć otaczającego mnie świata postrzegam jednak jako „obcą" i niezależną ode mnie. Za niewpływającą w sposób znaczący i zmieniający. Jest jak jest czy będę się tym przejmować czy nie. To, że nie jest moje nie znaczy też, że nie ma na mnie wpływu. Część z tych wpływów jestem w stanie dostrzec i zrozumieć innych nie. Nie mam jednak potrzeby ich szukać.
 
Data opublikowania: 15.03.2015
Osoba publikująca: Agnieszka Pudełko