Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Babcia Bronia z Korczyny

Mam niecałe 6 lat, idę drogą dochodzącą do Ulicy Granicznej. Obok mnie idą siostra Magda i kuzynka Ania, w wózku wieziemy małą Olę. Co jakiś czas podajemy sobie z Anią małą różową piłeczkę. Jest lato. 
 
Na końcu polnej drogi ukazuje się nam nagle ciemna, zgarbiona postać. Nasza dziecięca wyobraźnia wmawia nam, że to jakaś czarownica, a przynajmniej dziwna staruszka, która zaczyna iść w naszym kierunku. Przerażone zawracamy szybko i pchamy przed siebie  wózek. Po drodze gubimy piłkę. 
 
Po powrocie do domu opowiadamy wszystko zaskoczonym dorosłym. 
 
Jesteśmy rozemocjonowane, boimy się spojrzeć w kierunku polnej drogi. Nasi rodzice słuchają nas z uwagą i uśmiechają się ze zrozumieniem (dziś dopiero wiem, że byli wówczas rozbawieni naszą opowieścią, której wersja zmieniała się przy okazji kolejnej osoby, która zechciała nas wysłuchać). Mimo to następnego dnia dziadzio chodzi po okolicznych domach i wypytuje sąsiadów o tajemniczą postać. Nikt, poza nami, jej nie widział. 
 
To jedno z pierwszych moich wspomnień dotyczących Korczyny. W mojej głowie od zawsze widniała ona jako miejsce magiczne, w którym możliwe jest wszystko. Najprawdopodobniej  to pobliskie ruiny odrzykońskiego zamku, cienie trzech zamienionych w kamienie kobiet, zwanych Prządkami i rozścielone wówczas wokół domu moich dziadków puste pola, powodowały, iż do teraz jest to miejsce wyjątkowe, na pewno nie zwyczajne, w jakiś sposób zaczarowane, czasem straszne. 
 
W Korczynie urodził się mój tata. Od kiedy pamiętam, spędzaliśmy tam każde święta i wakacje. Było to dla mnie naturalne, że jakaś część roku będzie należała właśnie do Korczyny. Miałam tam przyjaciół oraz atrakcje, których brakowało mi w domu rodzinnym. O rodzinie, jako dziecko, myślałam jako o czymś oczywistym. Właściwie o niej nie myślałam – po prostu była. Był dziadzio Józek, siedzący na ławce pod orzechem, z nieodłączną fajką w ręku. Była babcia Bronia, obierająca ziemniaki w kuchni, a w lecie – przy studni przed domem. Ciocia Lucyna, gotująca rosół, ciocia Marysia wychodząca z Rudym na spacer. 
 
Ostatni raz rozmawiałam z dziadziem w Wielkanoc 2003 roku. Siedział, jak zwykle, pod orzechem, palił fajkę i skarżył się na coraz bardziej słabnący wzrok. Mówił, że widzi las, owszem, ale zamku już nie wypatrzy. Prządek też nie. Kilka tygodni później dostał wylewu. Wówczas zrozumiałam, że coś się skończyło. Że czegoś już nie odzyskam. Ale wciąż mogę pracować nad tym, co mi zostało. Mogę skupić się na rodzinie, której kruchość nagle sobie uświadomiłam. 
 
Kolejne lata i zimy również spędzałam w Korczynie. Sytuacja zdrowotna dziadzia pogarszała się z roku na rok, a ja starałam się zapamiętywać w tym czasie wszystko, co mówił – wszelkie opowieści, które sięgały kilkudziesięciu lat wstecz, uwagi na temat członków rodziny, na jakie nie zdobyłby się zapewne będąc w pełnej świadomości. Czasem było wesoło, czasem robiło się smutno, wszystko jednak miało znaczenie, wszystko miało związek z naszą  wspólną przeszłością. W jakiś sposób budowało tożsamość naszej rodziny, mnie jako jej części. Stawałam się coraz bardziej świadoma tego, skąd pochodzę, kim byli moi najbliżsi, których nie miałam okazji poznać. 
 
Dziadzio zmarł w 2009 roku. Nigdy wcześniej nie czułam tak mocnego związku z Korczyną i całą moją rodziną. Czułam, że jesteśmy i będziemy razem, czułam naszą wspólną przeszłość, ale też byłam pewna naszej przyszłości. Niezależnie od tego, gdzie będziemy – przynajmniej raz w roku i tak wszyscy spotkają się na Załężu. 
 
Po śmierci dziadzia postanowiłam wywołać stare zdjęcia. Od lat zalegały na kliszach i na płytkach. Należało to uporządkować, stworzyć naszą rodzinną chronologię dużo wcześniej, ale dopiero śmierć dziadzia uświadomiła mi, jak bardzo jest to ważne. Jeśli nie dla nas, to dla tych, którzy będą po nas. Dla tych, którzy przyjadą za jakiś czas do Korczyny i będą mogli odtworzyć całą naszą wspólną historię. 
 
Jako dziecko od zawsze miałam problem z zapamiętaniem, która ciotka była z którym wujkiem, co robiła, jak wyglądała, z jakiej gałęzi rodziny pochodzi ten bądź tamten kuzyn. 
 
Mama starała mi się to wszystko tłumaczyć. Czasem irytowała się widząc, że znów zapomniałam, pomieszałam, pomyliłam. Dopiero oglądając zdjęcia potrafiłam sobie to wszystko usystematyzować. Głównie z tą myślą zabrałam się za segregację starych fotografii. Chciałam, aby dzieci pojawiające się w naszej rodzinie, spędzające oczywiście kilka dni w  roku w Korczynie, uczyły się siebie, tworzyły w  głowach pewne wyobrażenia na temat swojego pochodzenia, miały świadomość swojej, coraz większej, rodziny. 
 
Tworzyłam nasze kroniki rok po roku, a każdy kolejny album dostawała babcia w dniu imienin. Początkowo skupiałam się na najmniej odległych mi latach, jednak w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że babcia z dziadziem mieli swoją przeszłość – zanim pojawiły się ich dzieci, wnuki i prawnuki. Przeczesaliśmy więc z tatą wszystkie zdjęcia, które leżały nieuporządkowane w pudełkach, zabraliśmy je ze sobą i wywołaliśmy w większych formatach. Niesamowita była jakość zdjęć z lat 40-tych czy 50-tych. Niektóre oczywiście były naświetlone bądź poruszone, ale były też w swej prostocie i niepowtarzalności niesamowite. Patrzyłam na uśmiechnięte twarze młodych, pełnych życia  ludzi. Część zdjęć pochodziła z czasów wojny. Moja babcia była wówczas piękną, uśmiechniętą kobietą, dziadzio natomiast łobuzem z akordeonem na ramieniu. 
 
Nie mogłam powstrzymać się od myśli o tym, w jak niepewnych i niebezpiecznych czasach żyli. Równocześnie byłam pod wrażeniem ich wesołych oczu, ich pewności i radości. Tego, jak pięknie potrafili cieszyć się życiem. 
 
Oddając babci albumy pełne fotografii z jej młodości, widziałam w jej oczach zaskoczenie i radość. Niektóre fotografie zatrzymywały ją na dłużej. Przy niektórych podciągała cicho nosem. Jedno z najpiękniejszych jej zdjęć, które włożyłam do albumu jako pierwsze, kazała mi przełożyć na koniec. Spytałam zaskoczona, dlaczego? Przecież jest na nim tak piękna. 
 
„To były złe czasy, zły moment w moim życiu". Niczego więcej nie powiedziała. Przy innych natomiast zaczynała opowiadać, wspominać ludzi, zdarzenia. Większość z jej przyjaciół z młodości odeszło. Mówiła mi o nich, o ich cechach, przywarach. Wspominała anegdoty. Odczuwałam naprawdę dużą radość widząc, jak cieszy się z tych zdjęć. 
 
Zrozumiałam, że zrobiłam coś naprawdę dobrego, mimo iż na małą skalę – rodzinną. 
 
Ale czy nie od tego wszystko się zaczyna? 
 
Kolejne albumy to już nasza wspólna historia. Nasze wesela, chrzciny, święta. Wszystkie zdjęcia są podpisane, opatrzone dokładną datą i miejscem. Pierwszy album był niejako drzewem genealogicznym naszej rodziny. Zaczynał się od dziadków, następnie opisywałam w nim rodzinę każdego z ich dzieci. Mój tata ma trójkę rodzeństwa. Babcia – dziewięcioro wnucząt i piątkę prawnucząt. Wszystkie, niezależnie od wieku, lubią jeździć do „Babci z Korczyny". Już teraz jest to dla nich symboliczne miejsce. 
 
Miejsce powrotów. Miejsce, w którym obok rozgardiaszu, przekrzykujących się ludzi, zastawionego stołu w kuchni, jest mały pokoik babci Broni, a w nim kredens, na którym za szybą ustawione są albumy z naszą historią. Ściana natomiast upstrzona jest zdjęciami – najstarsze z nich to zdjęcie całej rodziny mojej babci z prymicji „Wujka Księdza", jej brata. Mój tata dostał je niespodziewanie od dalekiej ciotki. I znów powiększyliśmy je i wywołaliśmy w kilku kopiach. Jedną z nich włożyliśmy do ramki i przekazaliśmy babci – jako dodatkowy imieninowy prezent. Nie potrafię wyrazić słowami jej radości. Dziś wisi ono obok zdjęcia naszej „współczesnej" rodziny oraz zdjęć ze ślubów mojego taty i jego rodzeństwa. Na komodzie stoją zdjęcia wnucząt i prawnucząt oraz zdjęcie dziadzia grającego na akordeonie. Na ścianie obok wisi drzewo genealogiczne, zaczynające się od moich dziadków, zrobione przez moją bratową i bratanicę. Z roku na rok rozrasta się coraz wyżej i szerzej. 
 
W trakcie jednej z rozmów z babcią usłyszałam, że te albumy i zdjęcia to najpiękniejszy prezent, jaki dostała w całym swoim życiu. Dziś wiem, że poszukiwania, segregacja, sprawdzanie dat i miejsc – to wszystko było warte czasu na to poświęconego. 
 
Myśląc nad esejem o „moim dziedzictwie", od początku nie miałam wątpliwości, o czym chcę pisać. Moje dziedzictwo, jakim jest Korczyna i związana z nią historia, nie wchodząc w definicje, jest dla mnie możliwością utożsamienia się z tymi ludźmi, miejscem, czasem. Jest to możliwość powrotu, oparcia się o coś pierwotnego. Jest to jakiegoś rodzaju kręgosłup, bez którego nie potrafiłabym zapewne odnaleźć się w tym pędzącym świecie. 
 
Pochodzę z małej podkarpackiej wsi, którą darzę ogromnym sentymentem i uczuciem. Mieszka tam cała moja rodzina, dorastają nowe pokolenia. Jest to miejsce, do którego kocham wracać i tam tylko potrafię osiągnąć maksymalny spokój. Jest to też jednak miejsce mojej codzienności, jej uroków i trudów. Korczyna natomiast wzbudza zupełnie inne uczucia. 
 
Jej senność, poranne mgły, cień zamku i widok wieży kościoła, a w końcu cmentarz, na którym odwiedzamy dziadzia – to wszystko nadaje temu zupełnie inne, magiczne wręcz, znaczenie. 
 
Cieszy mnie to, że wychowałam się w rodzinie, w której przeszłość jest ważna. Cieszy mnie widok biegających po Prządkach kilkuletnich córeczek mojego brata. Cieszą mnie pytania o to, kiedy pojedziemy znów wszyscy do babci Broni? Cieszy mnie przeglądanie zdjęć z babcią i wspominanie dawnych czasów. Ale też planowanie kolejnych imprez rodzinnych i poznawanie nowych jej członków. Jestem dumna będąc częścią tak świadomej siebie i swojej przeszłości rodziny. I tego, że potrafiliśmy zaszczepić tę świadomość i ciekawość w dzieciach, które dopiero ten świat poznają. 
 
Myślę, że to bardzo istotne dziś, gdy brakuje nam czasu, żeby się zatrzymać i zastanowić nad tym, skąd tak naprawdę jestem? Jaka jest moja historia i co chciałbym, żeby po mnie zostało? 
 
Jak mogę ułatwić tym, którzy będą po mnie, zrozumienie czasów, w których przyszło mi żyć?
 
Chciałabym w tym miejscu zacytować słowa jednej z bohaterek filmu „Wielkie piękno", w reżyserii Paolo Sorrentino. Mianowicie w jednej z ostatnich scen filmu siostra zakonna pyta głównego bohatera (poszukującego sensu swojego życia i prawdziwego piękna), czy wie, dlaczego je tylko korzonki. Ten odpowiada z uśmiechem, że nie. Siostra tłumaczy więc: bo korzenie są ważne. 
 
Myślę, że to jest sekret. I piękno. Wielkie piękno.
 
Autorka: Małgorzata Kubal 2015r.

1 /image/image_gallery?uuid=4023f472-c45a-4d4c-95bb-ff6a6c3579f1&groupId=36523360 407 588 Małgorzata Kubal 2 4
2 /image/image_gallery?uuid=c5576215-e99c-4c60-bf2f-d9652587d009&groupId=36523360 426 613 Małgorzata Kubal 3 1
3 /image/image_gallery?uuid=28905924-ca8f-4a9b-aecb-63ccf5e7d227&groupId=36523360 402 412 Małgorzata Kubal 4 2