Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Albert

Vom Vater hab ich die Statur,
Des Lebens ernstes Führen,
Vom Mütterchen die Frohnatur
Und Lust zu fabulieren.
/J. W. Goethe/
 
Czym jest moje dziedzictwo? Skojarzeń jest mnóstwo - przedmioty, miejsca, imiona, opowieści rodzinne, anegdoty, tradycje, obcojęzyczne miejsca narodzin gdzieś daleko w świecie. Od czego zacząć?  
 
Miejsca, o których myślę, że stanowią moje dziedzictwo są mi tylko częściowo rzeczywiście znane. Niektóre to raczej dziedzictwo niematerialne, ponieważ istnieją głównie we wspomnieniach moich krewnych. W innych sama żyłam i mieszkałam. Wczesne dzieciństwo spędziłam w kamienicy z początku XX wieku (w Szczytnie w województwie olsztyńskim), a więc pochodzącej z czasów, gdy planowano jeszcze np. pomieszczenie dla służby w układzie mieszkania, drzwi zdobiono drewnianymi płaskorzeźbami a sufit był zawieszony na wysokości ponad trzech metrów. Na dodatek w budynku tym mieszkał w latach 20-tych XX w. niemiecki pisarz Wolfgang Köppen. Budynek doczekał się nawet specjalnego programu w telewizji ZDF. 
 
Wszystkie swoje wakacje spędzałam i spędzam w innym domu – w Walldürn w Badenii i Wirtembergii, który był zbudowany niedługo po wojnie i otoczony jest olbrzymim ogrodem, od zawsze będącym moim własnym, zielonym placem zabaw i wspaniałym miejscem odpoczynku w środku miasta. W jednym z pomieszczeń piwnicy, wyłożonym gliną, przechowywane jest wino z własnej malutkiej winnicy oraz setki słoików z przetworami. Dom ten wciąż ma wiele tajemnic, które systematycznie odkrywam podczas każdej kolejnej wizyty. 
 
Są też moim dziedzictwem miejsca, których nie pamiętam albo znam je tylko z opowieści innych osób. Stanowią one coś w rodzaju układanki złożonej z mitycznego dworku na Litwie, w Kiemieliszkach (de facto na Litwie), domu w Nieżywięciu (na Pomorzu), apteki w średniowiecznej kamienicy w bawarskim Vilshofen, przedwojennego Miroditz (Czechy) oraz Nowego Jorku i Sachrangu (miejscowość też w Bawarii) z lat 80-tych. 
 
Przedmioty będące moim dziedzictwem, są tak różne, jak różni byli ich pierwotni właściciele: walizka z odznaczeniami mojego dziadka za wieloletnią działalność na rzecz nauki i szkolnictwa polskiego; puchary otrzymywane z okazji PRL-owskich rocznic i świąt; skrzynia, która przyjechała z Wileńszczyzny; stare fotografie, listy, dokumenty, pamiętniki; monety, w tym jedna (odnaleziona niedawno przy okazji remontu) z roku 1830; książki, mnóstwo książek w różnych językach, wśród nich kilka z XIX wieku pisanych niemieckim gotykiem; krzyżyki komunijne, obrączki, pojedyncze kolczyki; porcelana, w tym figurka pasterza wraz ze swoją pastereczką, przywieziona w skrzyniach podczas przeprowadzki w poprzek powojennej Europy; ciężkie, stukilkuletnie drewniane szafy ręcznie zdobione kwiatowymi ornamentami; szklane pojemniki z wyposażenia sklepu mojej badeńskiej prababki z początku XX wieku; butelki po niezidentyfikowanych substancjach, moździerze i waga apteczna sprzed dwustu lat…. Moim dziedzictwem są też trzy kartony listów, które moja mama co tydzień pisze do mojej babci. Mogę dzięki temu prześledzić tydzień po tygodniu całe swoje życie i przyjrzeć się dzięki dodawanym do nich zdjęciom (polaroidy!) jak bardzo się zmieniłam. Jest to dziwne, ale i na swój sposób przyjemne uczucie. 
 
To jest moje dziedzictwo materialne, przedmioty w których zapisane są losy mojej rodziny, której korzenie sięgają różnych zakątków środkowo-wschodniej Europy. Ktoś urodził się w rodzinie rolniczej na Pomorzu, został nauczycielem, historykiem, doktorem nauk humanistycznych; ktoś inny był na pensji w Sankt Petersburgu przed I wojną światową, później mieszkał na Wileńszczyźnie, uciekał wraz z gromadką swoich dzieci do Olsztyna. Kilka osób walczyło na frontach II wojny światowej- po różnych stronach, nie zawsze była to strona właściwa, ta z której jako potomek jest się dziś dumnym; część z nich nigdy nie wróciła. Ktoś inny poświęcił się całkowicie rodzinie i wychowaniu dzieci, prowadząc zupełnie normalne życie. Jeszcze ktoś porzucił wszystko, cały swój dotychczasowy świat, by towarzyszyć komuś innemu i zamieszkać w obcym kraju. 
 
Wiele osób musiało opuszczać swój dom i swoją małą ojczyznę. W mojej rodzinie nie ma powstańców czy bohaterów narodowych. Jej historia jest trudna, nie tylko w warstwie faktograficznej, ale głównie w tej międzyludzkiej, kiedy trzeba powstrzymywać emocje, nie wracać do wydarzeń sprzed siedemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat. 
 
Wiele jest wątków, które można by opowiedzieć, ale decyduję się na historię Alberta. Głównie dlatego, że ta historia wciąż trwa i mam w tym pewien udział. 
 
Albert był dla mnie zawsze niemalże legendarną postacią, mimo że do pewnego momentu niewiele o nim wiedziałam – ani skąd pochodził, ani jaka była jego rodzina. Osobiście nie poznałam Go zbyt dobrze - zmarł, gdy miałam zaledwie dwa lata. Jednak wiem, że bardzo się cieszył z moich narodzin, że wiele mógłby mi pokazać i wyjaśnić. Był pedagogiem starej daty, który bardzo starannie przygotowywał się do lekcji i wiele pomocy dydaktycznych wykonywał sam. Niektóre z nich wciąż znajdują się w domu mojej babci. Umiał dobrze rysować i robił to niezwykle starannie, w ogóle słynął z nieco powolnego, lecz bardzo dokładnego stylu pracy. Ze znanych mi historii rysuje się obraz cierpliwego, życzliwego i dobrego człowieka, pacyfisty. To co mi po Nim pozostało to dziesiątki książek, głównie przyrodniczych; zdjęcia wiszące u różnych krewnych; nagrania wideo, na których widać, jak się ze mną bawi, jak uczy mnie zbierać czereśnie i lepić kuleczki z plasteliny; liczne opowieści rodzinne, ale i historie zasłyszane od zupełnie obcych mi osób, które nazwisko Vohla wciąż wymawiają z dużym szacunkiem. 
 
O Jego życiu przed wojną i przymusowej zmianie miejsca zamieszkania nie wiedziałam w zasadzie nic - w jednej szufladzie odnalazłam jedynie teczkę z dokumentami potwierdzającymi fakt przesiedlenia. Nie było żadnych zdjęć w tego okresu. Podobno o wojnie mówił niewiele. Z moim tatą rozmawiał o tym raz, w cztery oczy, miesiąc przed śmiercią. Swoim najbliższym mówił, że wojna jest straszna i że nie chce do tego wracać. 
 
Moja mama i jej siostry były trzydzieści lat temu w miejscowości skąd pochodził - w Miroditz, niedaleko Karlsbadu. On sam odwiedzał to miejsce po wojnie dwukrotnie. Kuzyn mojej mamy, Ernst, jeździł tam w miarę regularnie. Jako jedyny znał drogę do tej malutkiej wsi. Z jednej z jego wizyt pochodziły ostatnie zdjęcia domu rodzinnego Vohlów. Był opuszczony, bez okien i drzwi, jednak jego stan nie wydawał się być bardzo zły. 
 
Wiosną 2006 r. zaczęłam rozmawiać z moimi rodzicami na temat ewentualnej wyprawy do Czech śladami Vohlów. Myślę, że był to dla mnie właściwy moment na tę podróż, ponieważ zaczęłam sobie zdawać sprawę z pewnych historycznych aspektów, miałam już pewną wiedzę w tym zakresie, wystarczającą by zrozumieć ten wycinek przeszłości. Uprzedziła nas jednak moja ciotka, która wraz z mężem i Ernstem wybrała się do Czech już w maju. Po powrocie przekazali nam smutne wieści - ziemię wraz z domem sprzedano i już został zerwany z niego dach. Rozpoczął się wyścig z czasem. Mieliśmy nadzieję, że sytuacja nie zmieni się do lata, kiedy my będziemy mogli tam pojechać. 
 
Na początku lipca ruszyliśmy dwoma samochodami na jednodniową wyprawę. Ernst zgodził się pojechać kolejny raz i wszystko nam pokazać i wyjaśnić. Ernst urodził się i mieszkał pierwsze lata swojego życia w Miroditz, wyjechał stamtąd mając 11 lat, więc jest w zasadzie jedynym żyjącym krewnym, który pamięta kto gdzie mieszkał, oraz różne historie i anegdoty. 
 
Było to dziwne uczucie, jechać wąską drogą, wokół same pola i łąki, na których Albert może się bawił i pracował ze swoim rodzeństwem i rodzicami. Im bliżej byliśmy Miroditz, tym większe było napięcie. Czy dom jeszcze stoi? Czy już nie? Spóźniliśmy się? Chwilę później wielka ulga - jeszcze stoi! Bez dachu co prawda, ale jest! Dom popadł jednak w ruinę: wewnątrz nie było sufitów; cały był zarośnięty krzakami. Nowy właściciel ogrodził działkę, więc nie dało się podejść bliżej. Można było jednak rozpoznać resztki tapety na ścianach… Czy to ta sama, którą widział Albert? Podpiwniczenie, łuki, schody, resztki kuchennego pieca… wszystko tak smutnie piękne. 
 
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Buchov, gdzie była szkoła powszechna oraz dworzec, z którego wyruszali na Zachód, oraz Kozlov. W Kozlov stoi niewielki kościół, w fatalnym wtedy stanie (tablica stojąca przed nim informowała, że ma zostać odnowiony z funduszy unijnych), w którym chrzczono małych Vohlów. Ernst poprowadził nas za mury kościelne i stamtąd przez ok. 1,5km przedzieraliśmy się przez dwumetrowe pokrzywy. Celem okazał się lekko zarośnięty leśny cmentarz. Było tam mnóstwo nagrobków noszących nazwisko Vohla, jednak nie byliśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić stopnia pokrewieństwa z naszym Albertem. Jeden obraz wyjątkowo zapadł mi w pamięci - na grobie jakiegoś dziecka stała zapalona świeczka i świeże polne kwiaty. Tam, na kompletnym odludziu. 
 
Wyjazd pozostawił wiele pytań otwartych, wywarł niesamowite wrażenie i pozwolił zobaczyć drzewo genealogiczne w swym naturalnym środowisku. Był to co prawda koniec wyprawy, ale nie koniec tej historii. 
 
Po powrocie, po namowach rodziców i ciotek, napisałam relację z wizyty w Miroditz. Artykuł został opublikowany w gazetce redagowanej i czytanej przez ludzi mieszkających kiedyś na terenach obecnych Czech (jej stałym czytelnikiem był Ernst), którzy w wyniku  perturbacji wojennych zostali stamtąd wysiedleni. Kilka tygodni po ukazaniu się mojego tekstu, otrzymałam list od jednego z czytelników. Pisane odręcznie, energicznym, zamaszystym ruchem sześć stron wspomnień Friedricha Wolfa. Wolf pochodził z Bražec, leżącego również niedaleko Buchov. Nazwisko Vohla było mu znane, ponieważ jeden z członków klanu miał największy młyn w okolicy. Do listu dołączone było zdjęcie klasowe  ze szkoły powszechnej w Buchov - Albert i Friedrich byli kolegami z klasy! 
 
Wolf trafił w czasie wojny do wojska i musiał walczyć na froncie, podobnie jak Albert. Trafił po pewnym czasie do niewoli radzieckiej - kolejne lata swego życia spędził w kopalni uranu; w kolejnej niewoli, tym razem amerykańskiej, przydał się jego talent muzyczny - grał na trąbce w orkiestrze dancingowej. Po wojnie był zawodowym muzykiem, miał dwójkę dzieci i żonę, którą zajmował się aż do jej śmierci. Mieszkał sam w dość dużym domu - w miejscowości oddalonej o 40 km od mojej badeńskiej cioci i babci! A jego siostrzeniec okazał się być znajomym właśnie mojej ciotki. Przy pierwszym spotkaniu, okazało się, że Wolf mimo blisko dziewięćdziesięciu lat, jest niezwykle pozytywnym człowiekiem, zainteresowanym światem i ludźmi, życzliwym, wesołym i rozmownym. Wiele można się od niego nauczyć. Przyjaźń między moją rodziną a Friedrichem Wolfem trwa do dziś, mimo że starszy pan odszedł latem 2013 r. Spotkanie z moją rodziną było jego ostatnim życzeniem. Prawdopodobnie spotkanie nas było dla Niego powrotem do krainy utraconej młodości i wspomnień o wiele ważniejszym, niż przypuszczaliśmy. 
 
Kilka lat temu odnalazłam, znów w jakiejś szufladzie, kopertę i teczkę. W kopercie były zdjęcia odłożone przez Alberta. Na zdjęciach tych był on i jego bracia. Najstarszy brat Alberta nie został wcielony do armii, ponieważ miał się dalej zajmować rolą i gospodarstwem, siostra Anna (matka Ernsta) także pozostała z rodziną w Miroditz. Pozostali trzej bracia znaleźli się w wojsku. Jeden zginął we Francji, drugi zginął w  Rosji, trzeci w Niemczech. Albert z kolei trafił do Rumunii, gdzie relatywnie niewiele się działo, pod  koniec walk udało mu się stamtąd wydostać w bardzo ryzykowny. Jego rodzice, siostra i brat wraz z rodzinami zostali przesiedleni do Niemiec. Wcześniej pozbijali drewniane skrzynie, w które spakowali pościel, naczynia i trochę rodzinnych pamiątek. Książki zakopali koło domu. Każde z nich trafiło w inne miejsce w Niemczech. Albert, po kilku pobytach w różnych obozach przejściowych, znalazł się w małym miasteczku w południowych Niemczech. Tam poznał w 1947 roku swoją przyszłą małżonkę, pobrali się 2 lata później. 
 
W teczce natomiast znajdowały się akty urodzenia, śmierci, Feldpost; listy od Jego rodziców, z których wyłania się obraz nędzy w powojennej Europie. Niedawno usiadłam z babcią, by podyktowała mi treść tych listów - nikt poza nią nie jest w stanie odczytać staromodnego pisma. 
 
Moja ciotka przywiozła w 2006 r. trzy kamienie z ruin młyna, z którego wywodzi się klan Vohla oraz część koła młyńskiego. Powstała z tego, dzięki pomocy znajomego artysty, rzeźba w nowoczesnym stylu, ale bardzo dla nas symboliczna.
 
Moim dziedzictwem, jest między innymi, historia mojego dziadka Alberta. 
 
Autor: WP 2013r.