Przejdź do głównej treści

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Pomiń baner

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Polub Instytut Kultury

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Dziedzictwo dialogu i pamięci

Historia, opowieść, dialog, a może raczej opowieść o pewnej historii i dialog z tą historią – trójca elementów, stanowiąca o jednym z najważniejszych pierwiastków mojego życia, o moim dziedzictwie. Nie sposób tych elementów rozdzielić, wyodrębnić jednego z nich. Każdy jest dla mnie tak samo istotny, a w połączeniu dają pełną perspektywę postrzegania tego, co tak naprawdę mnie ukształtowało i co sama odbieram za jeden z najcenniejszych rodzinnych skarbów, jaki posiadam.

Od dziecka lubiłam słuchać opowieści mojej babci o czasach jej młodości, która, nieszczęśliwie dla niej, przypadła na okres II wojny światowej. Wspomnienia prostych, wiejskich ludzi były dla dziecka o tyle ciekawe, że nie dotyczyły jedynie walk, ale przede wszystkim codziennego życia w czasach okupacji, o którym rzadko pisze się w szkolnych podręcznikach historii. Do dziś pamiętam te wieczory, kiedy babcia zamiast bajki o Kopciuszku na moje życzenie snuła opowieść o tym, jak ciotka Kaśka obdarowywała mlekiem radzieckie patrole żołnierskie, które nagradzały ją życzliwym „Haraszo babuszka, haraszo”, oraz zapewnieniami, że „Niemcy tu nie przyjdą, nie ma się czego bać”.

Dar opowieści w mojej rodzinie ma nie tylko babcia. Jej syn, brat mojej mamy – wujek Mirek to prawdziwy gawędziarz, który swe narratorskie zdolności rozwinął do granic akademickich, kończąc magisterium z polonistyki i stając się tym samym nietuzinkowym, wysmakowanym krasomówcą. I tak naprawdę ta właściwa opowieść zaczyna się właśnie od jednej z jego arcyciekawych narracji o czasach minionych. Za jego sprawą dowiaduję się o pewnych faktach, które całkowicie zmieniają we mnie podejście do mojej rodzinnej historii i do historii w ogóle. A wszystko to ma  swój początek w słowach:

Jako młody chłopczyk, uwielbiałem oglądać kartki, które przysyłano do nas na Boże Narodzenie. Spośród nich wszystkich, jedne wyróżniały się stylem i krojem pisma, Pewnego dnia zapytałem ojca, kto je wysyła [1].

Jak to się stało, że tak dobrze pamiętam te frazy? Bo w swoim życiu wielokrotnie już słyszałam i czytałam tę historię. A dlaczego wujek tak często ją powtarzał? Bo to jedna z tych historii, którą powinno zapisywać się przez duże H, bo to historia, która odmieniła jego życie, jak i bieg życia całej mojej najbliższej rodziny.

W trakcie drugiej wojny światowej mój pradziadek Kazimierz Skrzypczyk pomagał Chaimowi Środzie Szaniawskiemu, Żydowi, ściganemu przez oddziały partyzanckie. Według opowieści wujka oraz babci Chaim był jednym z nielicznych ocalonych z Zagłady Żydów, zamieszkujących przed wojną Lelów, moją rodziną miejscowość. W trakcie poszukiwań pradziadek ukrywał go w stajni i w naszym rodzinnym domu. W dniu wyzwolenia oddziały partyzanckie, dowiedziawszy się o Chaimie, wtargnęły na naszą posesję, próbując go schwytać i zabić. Chaimowi udało się uciec. Szaniawski przeżył wojnę i wielokrotnie po niej wspominał o tych, którzy mu pomagali, wymieniając w tym także mego pradziadka. Po wielu latach przybył do Lelowa. W tutejszym Domu Kultury zorganizowano z nim spotkanie, w którym uczestniczył mój wujek, dorosły już mężczyzna, i jak wspominał po latach w jednym z wywiadów:

Do budynku tego Domu Kultury prowadzą schody – to były najdłuższe schody w moim życiu, bo gdy szedłem na spotkanie z Szaniawskim, nogi trzęsły mi się jak galareta. Wiedziałem, że wejdę na górę, przedstawię się, a on zareaguje na moje nazwisko. (…) Szaniawski spojrzał na mnie, upewnił się, że jestem synem Janka i wnukiem Kazika, a potem powiedział, że mój dziadek był dobrym człowiekiem. Gdy to usłyszałem, dosłownie opadłem na stojący obok fotel. To była jedna z najbardziej emocjonujących chwil w moim życiu [2].

Od tamtego momentu wujka zaintrygowała kwestia Żydów. Jako zawodowy polonista, nauczyciel języka polskiego w pobliskim liceum w Szczekocinach, wyznaczył sobie za cel przywracanie pamięci o kulturze żydowskiej oraz o tym, co wydarzyło się na ziemiach polskich w trakcie II wojny światowej, o Zagładzie.

Opowieść wujka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Do tej pory o losach Żydów wspominano nam jedynie na zajęciach z historii, jednak historia ta była już w pewnym sensie martwa, dla nas, uczniów podstawówki, zbyt odległa, by wywoływała jakieś większe wrażenie czy wzbudzała zainteresowanie. Za sprawą wujka opowieść ta stała się dla mnie żywa, bliska. To, że moja rodzina uczestniczyła w pomocy Żydom, wywarło na mnie ogromne wrażenie, czułam dumę i jednocześnie coraz większe powiązanie z tą historią, coraz silniej odbijała się echem w mojej głowie. Z opowieścią doszły do mnie kolejne poruszające fakty. Żydzi nie byli prześladowani jedynie przez hitlerowców. Polacy, ludzie, mieszkający w tej samej miejscowości, których mój pradziadek widywał na co dzień, których znał, z którymi żył do tej pory w zgodzie, wtargnęli do jego domu, po to, by wymierzyć, ich zdaniem słuszną, sprawiedliwość. Pytałam siebie, dlaczego to robili? Wtedy nie miałam pojęcia, dziś po wielu latach rozpoznaje przyczyny i czasem wydaje mi się, że je rozumiem, a czasem zupełnie nie potrafię się z nimi pogodzić. Tak jak pewnie nie mógł wtedy tego zrobić mój pradziadek.

Powolne przesiąkanie tematyką żydowską było spowodowane także innymi aspektami, mianowicie miejscem mojego urodzenia. Już sama opowieść o Chaimie dowodziła, że na tych terenach mieszkali nie tylko Polacy. Jednak można by powiedzieć, że w okresie przedwojennym obecność Żydów w jakimś miejscu nie była czymś szczególnie wyjątkowym. Społeczność ta zamieszkiwała licznie miasta i wioski. Lelów był jednak pod tym względem miejscem szczególnym. To jedno z tych miasteczek, które przed wojną określano mianem sztetla, ośrodka demograficznego zamieszkiwanego przez ponad połowę społeczności żydowskiej. Ponadto w latach 1746-1814 żył i nauczał na tych terenach jeden z najbardziej znanych cadyków na ziemiach polskich, Dawid Biderman, którego myśli są do tej pory cytowane przez społeczność chasydzką na całym świecie. Historia cadyka, jego opowieści zostały zaprezentowane w niedawno wydanej książce Wieża Dawida. Chasydzi Lelowscy pod redakcją Michała Galasa i Mirosława Skrzypczyka, mojego wujka. W Lelowie do dziś znajduje się grób cadyka Bidermana, mieszczący się w odbudowanym niedawno ohelu, naprzeciwko synagogi. Jest to miejsce wyjątkowe. Co roku w jorcajt, a więc rocznicę śmierci cadyka, do Lelowa przybywają pielgrzymki chasydów, ultraortodoksyjnych Żydów z całego świata. Na parę styczniowych dni Lelów zamienia się znów w prawdziwy sztetl.

Moje pierwsze osobiste doświadczenia kultury żydowskiej rozpoczynają się już tak naprawdę we wczesnym dzieciństwie. Na każde święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy w rodzinnym domu żony mojego wujka podawano ciulim, potrawę składającą się z tartych ziemniaków i mięsa, zapiekaną przez dwanaście godzin w piecu chlebowym. Niby nic takiego, sporo regionów ma przecież swoje tradycyjne potrawy. Jednak historia ciulimu jest na swój sposób wyjątkowa. Przed wojną Żydzi lelowscy na każdy szabat przygotowywali swą tradycyjną potrawę, czulent, który w zależności od regionu Polski różnił się występującymi w nim składnikami. Czulent przygotowywano zazwyczaj przed szabatem i stawiano na rozgrzanym piecu tak, aby przez całe święto był ciepły i gotowy do spożycia. Według zasad, podczas szabatu nie można wykonywać żadnych prac, dlatego też posiłku nie gotowano w święto. W miejscowościach, w których były piekarnie, czulent był do nich zanoszony po to, by przez ten czas dusił się na stygnącym ogniu [3]. Miejsca, w których trzymano przygotowywane potrawy, tak by nie ostygły, zwano szabaśnikami (szabat/szabes). Polacy mieszkający w Lelowie zauważyli, że wcześniejsze przygotowanie potrawy i trzymanie jej w cieple usprawnia świąteczne gotowanie. Dlatego też postanowili opracować własną potrawę, która również miałaby być wypiekana w piecu chlebowym. Tak powstał właśnie ciulim, tradycyjna potrawa, która co najmniej dwa dni w roku gości na moim rodzinnym stole oraz stołach pozostałych mieszkańców Lelowa. O tym, że potrawa ta wywodzi się od żydowskiego czulentu zawsze w moim domu się wspominało. Początkowo nie do końca rozumiałam te powiązania, ponieważ jako małe dziecko nie znałam jeszcze historii Żydów, nie miałam pojęcia o ich kulturze.

Sytuacja zmienia się w 2006 roku. Mam wtedy 8 lat. W swoim życiu widziałam już przynajmniej dwie pielgrzymki chasydów do Lelowa i zjadłam tony ciulimu. Tego roku moja mama zostaje dyrektorem Domu Kultury w Lelowie (dokładnie tego samego, w którym w latach 90. miało miejsce wspominane przeze mnie wcześniej spotkanie mojego wujka z Chaimem Środą). To właśnie tam w 2003 roku ówczesny wójt Lelowa, Jerzy Szydłowski postanawia zainicjować nowe wydarzenie: Święto Ciulimu-Czulentu, którego celem ma być przybliżanie tradycji polskich i żydowskich poprzez kuchnię, tradycyjny taniec i śpiew. Współinicjatorem tego święta jest rabin Simcha Krakowski, organizujący przyjazdy chasydów do Lelowa. W 2003 roku święto ma jeszcze kameralny charakter, jest to impreza zamknięta odbywająca się we wspomnianym przeze mnie Domu Kultury, w której uczestniczy 120 osób, w tym przedstawiciele społeczności polskiej i żydowskiej. W 2004 roku święto staje się imprezą otwartą, organizowaną na scenie przy placu szkolnym w Lelowie. Jest kontynuowane także w roku następnym, a w 2006 roku funkcję organizatora święta przejmuje moja mama, nowy dyrektor Domu Kultury w Lelowie. W organizacji pomaga jej mój wujek, który od jakiegoś czasu fascynuje się tematyką żydowską i staje się coraz lepszym specjalistą w sprawach dialogu międzykulturowego. Szósta edycja święta nie ma już kameralnego charakteru, do Lelowa przybywa coraz więcej ludzi, pragnących doświadczenia różnorodności kulturowej. Wśród gości festiwalu jest także Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce. Święto rozrasta się do dwóch dni, soboty i niedzieli. Sobota staje się dniem kultury polskiej, niedziela żydowskiej. Podczas święta prezentują się artyści wykonujący muzykę polską oraz muzykę żydowską, a ich występom towarzyszy degustacja ciulimu przygotowywanego przez koła gospodyń wiejskich oraz czulentu, który degustować można na stoisku zorganizowanym przez chasydów oraz Dom Kultury w Lelowie. Święto z roku na rok się rozrasta. W 2007 na lelowskiej scenie występuje Leopold Kozłowski, niedawno zmarły, ostatni klezmer Galicji. Święto zmienia charakter z lokalnego na ogólnopolski, a następnie na międzynarodowy i zyskuje rangę Festiwalu kultury polskiej i żydowskiej. W 2013 roku do festiwalu zostaje dołączony trzeci dzień, piątek, poświęcony rozważaniom na temat chasydyzmu, któremu towarzyszy zawsze projekcja filmu, mającego wartości edukacyjne i poznawcze.

Moje osobiste doświadczenia związane z festiwalem są szczególnie intensywne. Już podczas pierwszych edycji coraz bardziej odczuwam fakt, że moja rodzina prężnie działa na rzecz dialogu międzykulturowego, walki ze stereotypami i zachowywania pamięci o tym co dawne. Pradziadek, który uratował Chaima, mama, organizator festiwalu kultur i wujek propagator dialogu międzykulturowego. Ich działalność wywołuje we mnie pragnienie kontynuowania tego dzieła. I rzeczywiście małymi krokami zaczynam to realizować. Jako dziewięciolatka, mierząc oczywiście siły na zamiary, zapisuję się do zespołu muzycznego działającego przy Domu Kultury w Lelowie. Jednym z naszych zadań jest przygotowanie się do występu na festiwalu, uczymy się piosenek polskich, uczymy się także piosenek żydowskich w języku jidysz. W 2007 roku po raz pierwszy wyśpiewuję Hava nagila na festiwalowej scenie. Staje się coraz bardziej urzeczona melodią, językiem i rytmem utworów, które w trakcie wybrzmiewania, przenoszą mnie do przedwojennego Lelowa. W 2010 roku biorę udział w I Dziecięcym i Młodzieżowy Konkursie Piosenki Żydowskiej i jako laureatka II miejsca wykonuję solowy występ podczas festiwalu. W okresie gimnazjalnym kończę przygodę z muzyką i śpiewem, coraz więcej jednak czytam, oglądam i słucham. Pomagam także jako wolontariusz przy organizacji festiwalu. To właśnie wtedy uczestniczę w projekcie edukacyjnym przygotowanym dla młodzieży gimnazjalnej, który ma na celu głębsze poznanie żydowskiej kultury. Po raz pierwszy mam wtedy okazję zobaczyć od środka ohel Dawida i lelowską synagogę, po której oprowadza nas mój wujek. Trafiamy także na bardzo dobrze zachowany cmentarz żydowski, do pobliskich Żarek. Moja świadomość coraz znaczniej się poszerza. To chyba już wtedy odwiedzam także krakowski Kazimierz i zachwycam się jego zabudową oraz panującą tam atmosferą. Z restauracji płyną znajome dla mnie nuty muzyki klezmerskiej. Wytwarza się pewna nić mojego przywiązania do tego miejsca. Trafiam także do Klezmer Hoisu, restauracji, w której prawie każdego dnia przebywał Leopold Kozłowski, siadając w swoim własnym fotelu. Podczas spotkania wysłuchuję historii jego życia, utraty rodziców w wyniku Zagłady i ucieczki z obozu pracy w Kurowicach. Opowiada także o procesie adaptacji w powojennej rzeczywistości i osobistych relacjach na poziomie społeczno-kulturowym z Polakami.

Gimnazjum jest dla mnie okresem, podczas którego coraz bardziej zagłębiam się w problematykę Holocaustu. Wujek podsyła mi wtedy pierwsze książki dotyczące Zagłady. Czytam Dziennik Anny Frank, którego lektura wywiera na mnie ogromne wrażenie. Oglądam Listę Schindlera, Chłopca w pasiastej piżamie, Pianistę. Ten ostatni okazuje się być dla mnie filmem przełomowym. Po seansie dowiaduję się, że główny bohater, Władysław Szpilman to mąż mojej ciotki. W okresie tym poznaję także po raz pierwszy malarstwo Marca Chagalla, którego oniryczny charakter wywołuje we mnie pewien rodzaj zadumy. Na jednej z gimnazjalnych lekcji polskiego czytamy Elegię miasteczek żydowskich Słonimskiego. Pierwsze wersy przywołują mi na myśl przedwojenny Lelów, przy ostatnich głos zaczyna mi się łamać.

Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem,

I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa,

Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa

Dwa narody karmione stuleci cierpieniem [4]

Chyba wtedy dociera do mnie prawdziwie, jak ważnego czynu dokonał mój pradziadek i jak ważne są działania, które podejmują jego wnukowie.

W gimnazjum poznaję także nieco faktów na temat Szczekocin, miasteczka, w którym do dziś uczy mój wujek. Szczekociny, tak jak i Lelów przed wojną zamieszkiwane były przez bardzo liczną społeczność żydowską. Podczas wojny zostali jednak masowo wywiezieni do obozu w Treblince. W 2004 roku do Szczekocin przyjeżdża kilku ocalonych z Zagłady Żydów, którzy mieszkali na tych terenach. Wśród nich jest Izyk Mendel Bornstain. To co zastają w Szczekocinach wzbudza w nich ogromny ból. W latach powojennych dokonano tu bowiem ogromnej zniewagi żydowskiego mienia. Na starym cmentarzu żydowskim postawiono publiczne szalety. Ocaleli wraz ze swymi rodzinami postanawiają zatem dołożyć wszelkich starań, aby odzyskać ziemię i usunąć kontrowersyjną budowlę. W działaniach tych pomaga im mój wujek, który nawiązuje z nimi, trwały do tej pory, dialog i współpracę. Efektem ich wspólnych działań jest odzyskanie terenu dawnego cmentarza i przeniesienie publicznych toalet w inne miejsce oraz budowa pomnika upamiętniającego zmarłych podczas wojny Żydów. Na wzór Lelowa zorganizowany zostaje także festiwal dialogu z kulturą żydowską o nazwie Yahad-Razem, który obecnie wyewoluował w festiwal dialogu różnych kultur.

Miałam możliwość uczestnictwa w tym festiwalu, w trakcie którego poznałam Ocalonych. Spotkanie twarzą w twarz z osobami, które utraciły w trakcie wojny swych bliskich, wysłuchiwanie ich opowieści o ukrywaniu się i ucieczkach miały ogromny wpływ na moją świadomość. Ale wpływ na mnie miał również fakt, że osobą, która pomaga bezinteresownie tym ludziom, jest właśnie mój wujek. Czułam wtedy i czuję do tej pory dumę z tego, że pochodzę z tak świadomej różnic rodziny, która nie tylko je w pełni akceptuje, ale także działa na ich rzecz i dla której zarówno historia, pamięć o tym, co dawne, jak i dialog międzykulturowy są rzeczami fundamentalnymi w życiu społecznym.

Niezwykle ważnym momentem związanym właśnie z festiwalem w Szczekocinach był dla mnie konkurs Droga Ryfko, list do szczekocińskiego getta. Zadaniem każdego uczestnika było napisanie listu do Ryfki, mieszkającej w szczekocińskim getcie w czasie II wojny. Postanowiłam wziąć udział w konkursie, gdyż temat ten był mi szczególnie bliski. Nie spodziewałam się jednak, że napisanie takiego listu będzie tak bardzo trudne i obciążające. Ale mimo wszystko wiedziałam, co chcę napisać, chciałam przekazać Ryfce, że jej nieobecność w naszym życiu jest odczuwalna, że są jeszcze ludzie, którzy pamiętają i pamięć te zachowywać będą, że jej los nie jest nam obojętny. Udało mi się wygrać konkurs i pamiętam, że poproszono mnie, abym przeczytała ten list publicznie. To były ogromne emocje. Tłum na sali, ludzie ze Szczekocin, z Lelowa, Krakowa i innych miast, moja mama, wujek, inne dzieci biorące udział w konkursie, no i przede wszystkim Ocaleli z Zagłady. Odczuwałam wtedy niesamowitą tremę. Nie chodziło nawet już o publiczne czytanie, ale o czytanie mojego tekstu, który dotyczył Holocaustu, tematu niezwykle wrażliwego. To było bardzo wymagające. I wtedy pomyślałam sobie, że przeczytam ten tekst tak, jak czytałam wtedy w klasie wiersz Słonimskiego, z takim samym przejęciem, takim samym drżącym głosem. Po odczycie nastała cisza, a zaraz po niej oklaski. Ale pamiętam, że wtedy jak najszybciej chciałam wyjść z sali. Treść tego listu strasznie mi ciążyła. Odeszłam od mikrofonu, a po zejściu ze sceny, wyszłam prosto na korytarz. I właśnie wtedy złapała mnie tam redaktor jakiegoś radia i poprosiła o krótki wywiad czy też komentarz po odczycie. Zapytała mnie o to, skąd jestem, skąd pomysł na ten tekst, dlaczego interesuję się tym tematem. Zadała mi także pytanie o to, co radziłabym ludziom, którzy rządzą dzisiejszym światem, aby uniknąć takich sytuacji, jak ta podczas wojny. Pamiętam, że to pytanie mnie nieco zestresowało, ale o ile pamięć mnie nie zawodzi bardzo idealistycznie zaapelowałam o to, by rozwiązywać sprawy pokojowo. Dziś dodałabym do tego także to, by rządzącym przyświecała idea dialogu, by starano się rozmawiać, poznawać i starać się zrozumieć innych, bo to tak naprawdę jedyne wyjście, jeśli chcemy unikać konfliktów.

Złożyło się tak, że po gimnazjum postanowiłam wybrać liceum w Szczekocinach i to nie tylko dlatego, że było blisko mojego domu, ale przede wszystkim dlatego, że uczył tam mój wujek, który już od 2013 roku był laureatem Nagrody Księdza Stanisława Musiała, wyróżnienia przyznawanego osobom działającym na rzecz dialogu polsko-żydowskiego. To była niezwykle wartościowa nagroda, nie tylko dla niego, ale dla całej naszej rodziny. Byliśmy dumni, że jego postawa została tak doceniona. Dlatego też wiedziałam, że gdy w szkole trafię pod jego skrzydła, czeka mnie niesamowita podróż intelektualna. I tak rzeczywiście było. Rozwijało się wtedy także moje doświadczanie kultury żydowskiej. Na lekcjach polskiego czytaliśmy literaturę obozową, Opowiadania Schulza, Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall, itd. Wujek organizował także koło literaturoznawcze, na którym omawialiśmy różnego rodzaju teksty, a wśród z nich także i te o Żydach, i przez Żydów pisane. Królowały zdecydowanie opowiadania Edgara Kereta, którego wprost uwielbialiśmy czytać. Obcowanie z taką literaturą zaczęło we mnie znacznie poszerzać myślenie o kulturze żydowskiej, pojawiły się zupełnie nowe tematy, nowe sposoby wyrazu, po raz pierwszy pojawił się także problem postpamięci. Podczas tych wszystkich spotkań i lekcji nie tylko czytaliśmy i interpretowaliśmy teksty. Te zajęcia były zdecydowanie czymś więcej. Czy to na lekcjach polskiego, czy podczas koła, wujek starał się wpoić nam szacunek do różnorodności, uczył nas dialogu, zarówno poprzez słowa, jak i różne działania. Uczestniczyliśmy w wielu projektach współorganizowanych z Muzeum Sztuki w Łodzi, tworzyliśmy różnego rodzaju akcje artystyczne, przeznaczone zarówno dla nas, uczniów liceum, jak i całej szczekocińskiej społeczności. To dzięki tym działaniom, mieliśmy uwrażliwić się na problematykę różnorodności i dialogu, ale także przywracać pamięć o tym, co dawne.

W 2016 roku wujek otrzymał kolejne wyróżnienie, była to Nagroda POLIN za działania na rzecz przywracania pamięci i budowania dialogu. Doskonale pamiętam, jak wielką radość i szacunek wywołała ta informacja wśród nas, uczniów i wychowanków wujka. Kiedy przyjechał następnego dnia, kupiliśmy mu kwiaty i przywitaliśmy głośnymi okrzykami „gratulujemy” i „dziękujemy”. Widziałam, że moi rówieśnicy byli naprawdę poruszeni. I myślę, że dla wujka dużo wiele cenniejszą nagrodą było to, że jego uczniowie zaczynają coraz bardziej rozumieć i doceniać jego działania oraz idee, jakie propaguje. Dla niego, jako prawdziwego lidera dialogu, było to niesamowicie ważne.

Literatura, sztuka, performance, rozmowy, dialog. Po trzech latach liceum, każdy, kto trafił pod skrzydła mego wujka, nie był już taką samą osobą. Nawet najwięksi przeciwnicy obcych kultur, zaczęli zupełnie inaczej myśleć o świecie, o ludziach, o różnorodności. Szkoła w Szczekocinach dała nam wiele. Mnie samej, dała niesamowitą wiedzę na temat różnorodnych zjawisk i utwierdziła w przekonaniu, że to, co czyni mój wujek jest niesamowite nie tylko na skalę regionu, ale całej Polski.

A potem przyszły studia, przyszedł Kraków, polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim. Coraz częściej otaczała mnie problematyka żydowska w literaturze. Coraz więcej było świadectw, wspomnień, zapisów przeżyć. Zetknęłam się po raz pierwszy z niezwykle ważną, ale jeszcze mało znaną problematyką „postronności” [5] świadków w okresie Holocaustu. Chłonęłam te tematy całą sobą. W 2018 przyszedł też następny przełomowy moment, kolejna nagroda wujka. Tym razem Nagroda im. Ireny Sendlerowej, wspaniałe wyróżnienie i ukoronowanie jego działań.

Sukcesy indywidualne wujka, ale także coraz większy rozgłos dotyczący festiwalu, organizowanego przez moją mamę, wywoływały we mnie ogromną dumę i szacunek do ich działań, ale zaczęły także dawać mi poczucie, że sama robię zbyt mało, aby kontynuować pewien proces rozpoczęty przez pradziadka. Nauka, czytanie o odmiennej kulturze, o historii Żydów są niezwykle istotne w celu jej głębszego rozpoznania, ale są też jedynie podstawą pewnego działania. Zaczęłam więc od prostego kroku naprzód. Jednym z elementów zaliczenia moich studiów była praktyka zawodowa. Studiowałam edytorstwo, więc musiałam wybrać jakieś wydawnictwo. Wybór był dla mnie oczywisty – Wydawnictwo Austeria [6] na krakowskim Kazimierzu. Praktykując tam, miałam możliwość doświadczania literatury żydowskiej nie tylko w taki sposób, w jaki obcowałam z nią do tej pory, poprzez czytanie. Robiłam coś znacznie więcej. Pracowałam nad tekstami, ale także nad samą ich formą i projektami. Poznawałam też podejście osób pracujących w wydawnictwie, podejście publikujących tam autorów i to było niezwykle ubogacające. Na domiar tego chłonęłam kulturę żydowską zarówno tę dawną, jak i współczesną także, poprzez fakt mojej codziennej obecności na Kazimierzu. Największą nagrodą z tego okresu praktyk był moment, kiedy po jakimś czasie weszłam do księgarni Austerii i zobaczyłam tam książkę, nad którą pracowałam, a w środku moje nazwisko widniejące w stopce redakcyjnej. W tamtym momencie poczułam pewnego rodzaju dumę i zadowolenie z tego, że w końcu dołożyłam pewną część siebie w ten rodzinny projekt przywracania pamięci. Niesamowite było dla mnie również to, że w tej niezwykłej krakowskiej księgarni znalazły się książki, nad którymi pracowały dwie osoby z mojej rodziny, wujek i ja.

Miałam takie marzenie, żeby po ukończeniu studiów wrócić do Austerii i dalej kontynuować to wszystko, jednak przyszedł rok 2020 i pokrzyżował moje plany. Sytuacja epidemiczna spowodowała, że musiałam jednak pozostać w rodzinnym domu. Ponadto festiwal kultur w Lelowie stanął pod znakiem zapytania. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że mimo dofinansowania nie odbędzie się on w takiej formie jak zawsze. Rozpoczęły się próby ustalenia jego nowej formuły. Przebywając przez cały semestr i wakacje w domu, byłam świadkiem powstawania codziennie nowych koncepcji obmyślanych przez moją mamę, która nie chciała rezygnować całkowicie z festiwalu. W tamtym momencie zaczęłam podziwiać to, jak wielką pracę i serce wkłada w ten festiwal. Ostatecznie nie odbył się on tak jak zwykle. Zamiast tego zorganizowano cykl różnego rodzaju warsztatów, które miały na celu przybliżanie kultury żydowskiej. I tak mieszkańcy Lelowa mogli wziąć udział w warsztatach kuchni, muzyki, wycinanki czy tańca żydowskiego. Mieli także możliwość nauki pisania w języku jidysz czy udziału w wykładach dotyczących historii Żydów lelowskich. I choć nie był to festiwal, do którego mieszkańcy Lelowa i regionu przywykli, to jednak nowa formuła zyskała również wyraźną aprobatę ze strony społeczeństwa. Ze względu na sytuację przeprowadzenie tego wszystkiego nie było proste, jednak moja mama stanęła na wysokości zadania i nie zawiodła.

Te wszystkie wydarzenia zbiegły się z czasem mojego wyboru studiów II stopnia. I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że chcę działać zarówno jak mój wujek, jak również tak, jak działa moja mama, że chcę zgromadzoną przeze mnie wiedzę przelać na działania, że chcę chronić mojego dziedzictwa, którym jest opowieść i dialog, chroniąc tym samym dziedzictwa innych. Dlatego właśnie jestem dziś w miejscu, w którym jestem, studiuję to, co studiuję i kończę właśnie esej, który jest nie tylko opowieścią o moim dziedzictwie, o dziedzictwie mojej rodziny, ale w pewnym sensie także historią mojego tu i teraz oraz swego rodzaju początkiem moich przyszłych działań.

[1] Przybliżone brzmienie początku opowieści mojego wujka, Mirosława Skrzypczyka, Lidera Dialogu w Lelowie i Szczekocinach.

[2] M. Skrzypczyk, Lelów: gęstość prowincji, rozm. przepr. Zofia Zaleska, „Dwutygodnik.com” 2018, https://www.dwutygodnik.com/artykul/7883-lelow-gestosc-prowincji.html, 31.10.2020.

[3] D. Bakota, A. Płomiński, Święto ciulimiu-czulentu atrakcją turystyczną Lelowa, „Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Turystyki i Ekologii w Suchej Beskidzkiej” 2016, t. 10, z. V, nr 2, s. 65.

[4] A. Słonimski, Elegia miasteczek żydowskich, http://wiersze.doktorzy.pl/elegia2.htm, 31.10.2020.

[5] Termin „postronność” przywołuję za Karoliną Koprowską, autorką książki Postronni? Zagłada w relacjach chłopskich świadków, Kraków 2018.

[6] Wydawnictwo mające swą siedzibę na krakowskim Kazimierzu, które specjalizuje się w literaturze o tematyce żydowskiej.

 

Autorka: Agata Molenda 2021 r